Wiliam Szekspir, Akt pierwszy. Scena pierwsza, [w:] tenże, Romeo i Julia, przeł. Zofia Siwicka, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1956, s. 14-29.

<title type="main">Romeo i Julia Romeo i Julia William Shakespeare Autor przekładu Siwicka, Zofia (1894-1982) Państwowy Instytut Wydawniczy Warszawa
AKT I
Scena pierwsza Werona. Plac publiczny. Wchodzą Samson i Grzegorz, słudzy Kapuletów z mieczami i tarczami. Samson Grzegorzu, na honor, nie damy sobą pomiatać. Grzegorz Nie damy, bobyśmy się przecie stali pomietłami. Samson Chciałem powiedzieć, że gdy wpadniemy w złość, zmiecie- my każdego. Grzegorz Zmiataj więc, pókiś żywy. Samson Jak mnie kto ruszy, walę od razu. Grzegorz Ale nie od razu dajesz się poruszyć. Samson Każdy pies z domu Montekich minie poruszy. Grzegorz Ruszać się, to znaczy zmieniać miejsce, a być walecznym to jest stać niewzruszenie. A więc jeżeli się poruszysz, to dajesz drapaka. Samson Każdy pies z domu Montekich poruszy mnie do stania na miejscu! Będę jak mur dla każdego mężczyzny i każdej dziewki z domu Montekich. Grzegorz Z tego widać, że jesteś niedołęga, bo pod mur uciekają zawsze najsłabsi. Samson Prawda — i dlatego kobiety jako słabsze naczynia przypie- ra się zawsze do muru. Toteż ja odepchnę od muru męż- czyzn Montekich, a przyprę do muru dziewki. Grzegorz Spór jest pomiędzy naszymi panami i pomiędzy nami, ich służbą. Samson Wszystko jednio, będę tyranem: jak pobiję mężczyzn, zabiorę się do dziewek, i koniec. Grzegorz Koniec dziewkom? Samson Tak, dziewkom albo ich dziewictwu. Zrozum to, jak ci się podoba. Grzegorz One to będą musiały zrozumieć tak, jak poczują. Samson Już mnie tam one poczują, dopóki będę mógł ustać na no- gach, a wiadomo, że jestem ładny kawałek mięsa. Grzegorz Dobrze, że nie jesteś rybą, bobyś był nędznym, wędzonym dorszem. Wyciągaj no instrument! Idą dwaj słudzy Mon- tekich. Wchodzą Abraham i Baltazar, dwaj słudzy Montekich. Samson Dobyłem już gołego miecza. Zaczep ich, ja stanę z tyłu. Grzegorz Jak to? Podasz tył i uciekniesz? Samson Nie bój się. Grzegorz Cóż to? Ja miałbym się bać ciebie? Samson Miejmy prawo za sobą. Niech oni zaczną. Grzegorz Przejdę koło nich z groźną miną. Niech to sobie tłumaczą, jak chcą. Samson Nie jak chcą, ale na ile im starczy odwagi. Ja im zagram palcami na nosie. Hańba im, jeżeli to ścierpią. Abraham Czy to nam zagrałeś na nosie? Samson A, zagrałem. Abraham Czy to nam zagrałeś na nosie? Samson na stronie do Grzegorza Czy będziemy mieli prawo za sobą, jeżeli powiem, że tak? Grzegorz na stronie do Samsona Nie. Samson Nie, nie wam zagrałem na nosie. Zagrałem — tak sobie. Grzegorz Szukasz zaczepki? Abraham Zaczepki? Nie. Samson Bo jeżeli szukasz, to jestem ma twoje usługi. Mój pan jest tak dobry jak wasz. Abraham Nie lepszy. Samson I owszem. Grzegorz na stronie do Samsona Powiedz: lepszy. Idzie tu jeden z krewnych mego pana. Samson Tak, lepszy. Abraham Kłamiesz. Samson Do broni, jeśliście mężami. Grzegorzu, pamiętaj o swym tę- gim cięciu! Biją się. Wchodzi Benwolio. Benwolio Precz, głupcy! rozdziela ich mieczem Schować mi zaraz te miecze! Sami nie wiecie, co robicie! Wchodzi Tybalt. Tybalt Cóż to?! Ze szpadą wśród tych tchórzliwych pachołków? Benwolio, odwróć się, spójrz w oczy śmierci! Benwolio Ja tylko pokój przywracam. Precz z klingą — Albo mi pomóż rozdzielić tych ludzi. Tybalt Co, z bronią w ręku mówić o pokoju! Ja nienawidzę tego słowa, jak Samego piekła, Montekich i ciebie. No, broń się, tchórzu! Walczą. Wchodzi kilku stronników obydwu domów i przyłączają się do bójki. Potem wchodzi trzech lub czterech Mieszczan z pałkami. MieszczanieMieszczanie Pałek! Toporów! Berdyszów! Bij! Zabij! Precz z Montekimi! Precz z Kapuletami! Wchodzi stary Kapulet w nocnym ubiorze i Pani Kapulet. Kapulet Cóż to za hałas? Hej! Miecz mi podajcie! Pani Kapulet Co? Chyba szczudło! Szczudło! Cóż ci z miecza? Kapulet Miecz, mówię! Stary Monteki nadchodzi. Klingą wywija, aby mi ubliżyć. Wchodzi stary Monteki i Pani Monteki. Monteki Ty łotrze! — Puść mnie! — Kapniecie! — Puszczaj! Pani Monteki Ni kroku dalej, nie puszczę do wroga! Wchodzi Książę Eskalus z orszakiem. Książę Wy, buntownicy, wrogowie pokoju Znieważający tę stal krwią sąsiedzką, Słyszycie? — cóż wy? czy ludzie, czy bestie, Że chcecie zgasić ogień zgubnej waśni Purpurowymi strugami z żył waszych? Pod karą tortur wypuśćcie z rąk krwawych Owe zbrodnicze miecze tu, na ziemię, I wysłuchajcie wyroku waszego Gniewnego księcia. Domowe zamieszki Z marnego słowa stworzone przez ciebie, Stary Monteki, i przez Kapuleta Trzy razy spokój ulic zakłóciły, Aż poważani mieszczanie Werony Zrzuciwszy swoje dostojne ubiory Stare berdysze wzięli w stare dłonie, Co zesztywniały w pokoju i dzielą Waszą zapiekłą nienawiść. Jeżeli Raz jeszcze spokój tych ulic zmącicie, To życiem za to musicie zapłacić! A teraz niechaj się wszyscy rozejdą. Ty, Kapulecie, pójdziesz razem ze mną, A ty, Monteki, przyjdziesz po południu Do Villa Franca1, gdzie sąd nasz się zbierze, By poznać dalsze wyroki w tej mierze. Pod karą śmierci, raz jeszcze, miech wszyscy Stąd się rozejdą. Wychodzą wszyscy oprócz Montekiego, Pani Monteki i Benwolia. Monteki Kto tę starą zwadę Zaczął od nowa? Bratanku, powiadaj. Czy byłeś tutaj, kiedy się zaczęła? Benwolio Nim tu przyszedłem, już bili się słudzy Waszego wroga z waszymi sługami. Dobyłem szpady, aby ich rozdzielić. Wtem zapalczywy Tybalt wpada z mieczem. Dysząc mi w uszy wyzwanie, wywija Ostrzem nad głową i siecze powietrze, Które nietknięte szyderczo mań świszczy. Gdy wymienialiśmy cięcia i pchnięcia, Przybiegli inni walcząc z obu stron, Aż nadszedł książę i wszystkich rozdzielił. Pani Monteki A gdzież Romeo? Widziałeś go dzisiaj? Jakże się cieszę, że nie był w tej bitce. Benwolio Godzinę przedtem, nim promienne słońce Wyjrzało z okna złocistego wschodu, Niepokój myśli wypędził mnie z domu, Gdzie gaj figowy, na zachód od miasta. Patrzę, a syn wasz już tam się przechadza. Chciałem doń podejść, ale on minie spostrzegł I szybko ukrył się w ciemnej gęstwinie. Ja, mierząc jego uczucia własnymi, Bom chciał się ukryć tam, gdzie mnie nie znajdą, I choć samotny dość miałem sam siebie, Sam zadumany, jemu dumać dałem Stroniąc od tego, kto stronił ode mnie. Monteki Już go tam nieraz widziano rankami, Gdy łzami rosę poranną pomnażał, I słał w obłoki obłoki swych westchnień. Ale gdy słońce, co wszystkich pociesza, Zaczyna ściągać na najdalszym wschodzie Mroczne zasłony sprzed łoża Aurory, Syn zasępiony ucieka od światła I sam zamyka się w swoim pokoju, Zasłania okna przed pięknym dnia blaskiem Tworząc noc sztuczną naokoło siebie. Ten stan ponure następstwa sprowadzi, Jeśli się w porę złemu nie zaradzi. Benwolio Szanowny wuju, czy znasz zła przyczynę? Monteki Nie znam — od niego też nic się nie dowiem. Benwolio Czyliś go badał na wszelkie sposoby? Monteki I sam, i także przez wielu przyjaciół. Lecz on, swych uczuć jedyny powiernik, Jest sobie — nie chcę powiedzieć, że wierny, Lecz tak zamknięty jest i tajemniczy, Taki oporny na wszelkie badania Jak pąk toczony przez złego robaka, Nim wonne płatki rozwinie w powietrze Albo swą piękność ofiaruje słońcu. Gdyby ten smutek poznać się udało, W leczenie jego troskę włożym całą. Wchodzi Romeo. Benwolio Patrzcie, tu idzie. Zejdźcie lepiej z drogi. Zbadam go albo cios mnie spotka srogi. Monteki Chodź, pani! Obyś miał rękę szczęśliwą I jego spowiedź usłyszał prawdziwą. Wychodzi Monteki i Pani Monteki. Benwolio Dzień dobry, bracie. Romeo Czy jeszcze tak wcześnie? Benwolio Dopiero biła dziewiąta. Romeo O, smutne Godziny zdają się długie! Czy mój to Ojciec tak szybko stąd odszedł? Benwolio Tak. Jakiż To smutek twoje godziny przedłuża? Romeo Brak mi jest tego, co by je skracało. Benwolio Więc miłość? Romeo Nie. Benwolio Brak miłości? Romeo Brak łaski Tej, którą kocham... Benwolio Niestety, miłość tak słodka z pozoru Jakimż jest srogim tyranem w istocie! Romeo Niestety, miłość zakryte ma oczy I choć na oślep po drodze swej kroczy. Gdzie zjemy obiad? Jakiż tu był zatarg? Nie! nie mów o nim, o wszystkim słyszałem. Nienawiść działa tu, lecz więcej miłość. A więc miłości ty gniewem płonąca! O nienawiści czule kochająca! O coś zrodzone z niczego: pustoto Ty ciężka! O ty układna prostoto! Ty wdzięcznych kształtów bezkształtny chaosie! Piórko z ołowiu, ty dymie świetlisty I zimny żarze! Ty schorzałe zdrowie! Śnie czuwający — wszystko, co inaczej! To ja tak kocham lub nie kocham raczej. Czy się nie śmiejesz? Benwolio Nie, bracie mój, płaczę. Romeo Nad czym to serce? Benwolio Żal mi twego serca. Romeo Taki z miłości już jest przeniewierca. Smutki ciężarem gniotą piersi moje. Ty go powiększasz dokładając swoje. Współczucie, któreś okazał, dodaje Cierpienia, choć mi aż nadto go staje. Miłość jest dymem wzniesionym z obłoku Westchnień, jest ogniem w kochającym oku. Gdy nieszczęśliwa — morzem łez kochanków. Czymże jest więcej? Jest roztropnym szałem, Żółcią dławiącą i słodkim specjałem. Bądź zdrów, kuzynie. Benwolio Stój, ja też odchodzę. Jeśli opuścisz minie, skrzywdzisz mnie srodze. Romeo Zgubiłem siebie, nie ja tutaj stoję, Nie ma Romea, to imię nie moje. Benwolio Mówże poważnie — i kogóż ty kochasz? Romeo Cóż? Mamże jęczeć i mówić? Benwolio Nie jęczeć, Ale poważnie powiedzieć mi: kto. Romeo Każ więc choremu napisać testament. Dla cierpiącego to marny traktament. Mówiąc poważnie — tak, kocham kobietę. Benwolio A więc trafiłem myśląc, że ty kochasz. Romeo Wspaniały strzelec! A przy tym jest piękna. Benwolio W piękny cel trafić najłatwiej, kuzynie. Romeo A tu chybiłeś! Nie zada jej rany Kupida strzała; rozsądek ma Diany. Czystość jej tarczą i mocnym orężem, Słaby miłości grot jej nie dosięże. Ona się oprze zaklęć oblężeniu, Wytrzyma spojrzeń zabójczych natarcie, Nie dotknie złota, co skusi świętego. Bogata w piękność, a biedna jedynie Tym, że gdy umrze bogactwo jej zginie. Benwolio Więc ślubowała, że wytrwa w czystości? Romeo Tak, lecz rozrzutna jest w tej oszczędności, Bo piękność, która tak przez nią głoduje, Całą potomność z piękności wyzuje. Za piękna ona, za mądra, gdy raczy Dla swego Szczęścia widzieć mnie w rozpaczy. Przysięgła nigdy nie kochać, więc przyznam, Że żyję martwy, żyję, by to wyznać. Benwolio Słuchaj mej rady, przestań myśleć o niej. Romeo O, więc mnie naucz, jak mam przestać myśleć. Benwolio Dając swobodę twoim własnym oczom. Przyjrzyj się innym pięknościom. Romeo To sposób, By jeszcze żywiej jej wdzięki przywołać. Szczęśliwa maska, co całuje skronie Pięknych dam. Chociaż jest czarna, zwiastuje Ukrytą piękność. Ten, co wzrok postradał, Utraconego skarbu nie zapomni. Pokaż mi piękną kobietę. Jej piękność Czyż nie posłuży mi za przypomnienie, Że inna jeszcze jest od niej piękniejsza? Bądź zdrów. Nie, ty mnie nauczyć nie możesz. Benwolio Nauczę ciebie lub życie położę. Wychodzą.

Wiliam Szekspir, Romeo i Julia, przeł. Zofia Siwicka, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1956.

Download book PDF

Type: application/pdf

File size: 66.46 MB

Wiliam Szekspir, Romeo i Julia, przeł. Zofia Siwicka, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1956.

File access denied

Type: application/pdf

File size: 68.57 MB

Wiliam Szekspir, Akt pierwszy. Scena pierwsza, [w:] tenże, Romeo i Julia, przeł. Zofia Siwicka, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1956, s. 14-29.

Download a TEI XML fragment

Type: text/html

File size: 0.03 MB

Author

Shakespeare, William (1564-1616)

Uniform Polish title

Romeo i Julia

Uniform original title

Romeo and Juliet

Collection title

Romeo i Julia

Translation title

Romeo i Julia

Year of publication

1956

Year of completion

1950-1960

Place of publication

Warszawa

Place of completion

Warszawa

Source of scanned image

PAN [I-4624]

Location of original

Open Source Shakespeare (OSS)

Romeo i Julia

Uniform Polish title

Romeo i Julia

Uniform original title

Romeo and Juliet

Source of scanned image

PAN [I-4624]

Translator

Siwicka, Zofia (1894-1982)

Zofia Siwicka (1894–1982) studiowała anglistykę i polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, w 1919 r. uzyskała stopień doktora na podstawie rozprawy o...