William Shakespeare, Akt I. Scena I, [w:] tenże, Tragedia Romea i Julii, przeł. Maciej Słomczyński, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1983, s. 10-23.

<title type="main">Tragedia Romea i Julii Romeo i Julia William Shakespeare Autor przekładu Słomczyński, Maciej (1920-1998) Wydawnictwo Literackie Kraków
AKT I
Scena I Werona. Plac miejski. Wchodzą SAMPSON i GRZEGORZ, słudzy domu Capuletów, niosąc miecze i tarcze. SAMPSON

Daję słowo, Grzegorzu, że nie będziemy siedzieli na rozżarzonych węglach.

GRZEGORZ Nie będziemy; musielibyśmy mieć kamienne zadki. SAMPSON

Chcę rzec, że będąc w gniewie przeszyję obnażonym mieczem jak żołnierz.

GRZEGORZ

Tak, ale póki co, wystawiasz obnażoną szyję nad kołnierz.

SAMPSON Gdy mnie co poruszy, uderzam prędko. GRZEGORZ Ale nieprędko poruszy cię coś tak, byś uderzył. SAMPSON Poruszy mnie nawet pies z domu Montekich. GRZEGORZ

Poruszyć to wprawić w ruch, a waleczni stoją niewzruszenie; jeśli więc poruszy cię, uciekniesz.

SAMPSON

Pies z tego domu poruszy mnie każąc stać nie- wzruszenie. Oprę się o mur widząc mężczyznę lub dziewkę Montekich.

GRZEGORZ

Widać z tego, że jesteś osłabłym chłystkiem, gdyż tylko najsłabsi opierają się o mur.

SAMPSON

To prawda; dlatego kobiety, jako słabsze, bywają przypierane do muru. — Tak więc, odeprę mężczyzn Montekich od muru, a przyprę do niego ich dziewki.

GRZEGORZ To spór naszych panów i nas, ich ludzi. SAMPSON

Wszystko mi jedno: okażę się tyranem. Pozarzy- nam mężczyzn, a później będę rżnął okrutnie dziewki, gdy oręż spocznie w pochwie.

GRZEGORZ Będziesz rżnął orężem w pochwie? SAMPSON Przyjmij to tak, jak pojmujesz. GRZEGORZ Pojmie to ten, kto poczuje. SAMPSON

Mnie poczują, póki stoję. Wiadomo, że kawał chłopa ze mnie.

GRZEGORZ

Dobrze, że nie ryby, bo byłbyś płotką. Obnaż swe narzędzie; oto nadchodzi dwóch z domu Montekich.

Wchodzą ABRAHAM i BALTAZAR, dwaj słudzy Montekich. SAMPSON Już obnażyłem oręż. Rozpocznij sprzeczkę, a ja za tobą stanę. GRZEGORZ Co? Za mną? Żeby uciec? SAMPSON Nie lękaj się o mnie. GRZEGORZ Nie, Matko Boża, lękam się ciebie! SAMPSON

Prawo winno być po naszej stronie. Niechaj oni zaczną.

GRZEGORZ

Zmarszczę się przechodząc i niechaj uczynią, jak zechcą.

SAMPSON

Nie, jak się odważą. Zwrócę się ku nim i chwycę kciuk w zęby. Okryją się hańbą, jeśli to zniosą.

ABRAHAM Czy przeciw nam chwyciłeś kciuk w zęby, panie? SAMPSON Chwyciłem kciuk w zęby, panie. ABRAHAM Czy przeciw nam chwyciłeś kciuk w zęby, panie? SAMPSON Na stronie do Grzegorza.

Czy prawo będzie po naszej stronie, jeśli powiem, tak?

GRZEGORZ Na stronie. Nie. SAMPSON

Nie, panie, nie chwyciłem kciuka w zęby przeciw tobie, panie; ale chwytam go sobie w zęby, panie.

GRZEGORZ Szukasz sprzeczki, panie? ABRAHAM Sprzeczki, panie! Nie, panie. SAMPSON

Jeśli szukasz, panie, jestem do usług jako sługa pana nie gorszego niż twój, panie.

ABRAHAM I nie lepszego. SAMPSON To prawda, panie. GRZEGORZ Na stronie do Sampsona.

Powiedz „lepszego". Nadchodzi jeden z krewnych mego pana.

SAMPSON Lepszego, panie. ABRAHAM Kłamiesz. SAMPSON

Obnażcie miecze, jeśli jesteście mężami — Grzegorzu, pamiętaj, byś ciął z rozmachem.

Walczą. Wchodzi BENVOLIO. BENVOLIO Rozejść się, głupcy! Podbija ich miecze. Oręż do pochew. Jest to szał bezmyślny. Wchodzi TYBALT. TYBALT Co, z obnażonym mieczem wśród prostaków? Benvolio, obróć się; spójrz na śmierć swoją. BENVOLIO Pokój przywracam tu; włóż miecz do pochwy Albo wraz ze mną rozdziel nim tych ludzi. TYBALT Co? Gdy miecz nagi, mówisz o pokoju?! Brzydzę się słowem tym, jak brzydzę piekłem, Każdym z Montekich i tobą, ty tchórzu. Broń się! Walczą. Wchodzą Stronnicy obu rodów i dołączają do walki; później wchodzi trzech lub czterech Obywateli z pałkami. OBYWATELE Bij ich berdyszem, palką, partyzaną! Bijcie Montekich! Bijcie Capuletów! Wchodzą stary CAPULET w porannej szacie i PANI CAPULET. CAPULET Cóż to za wrzawa? Miecz długi podajcie! PANI CAPULET Laskę, tak, laskę! — Czemu o miecz wołasz? CAPULET Mój miecz, powiadam! Już stary Monteki Nadchodzi, godząc we mnie nagim ostrzem. Wchodzą stary MONTEKI i PANI MONTEKI. MONTEKI To łotr Capulet! — Puśćcie mnie do niego. PANI MONTEKI Nie zrobisz kroku w stronę wroga swego. Wchodzi KSIĄŻĘ ESCALUS z orszakiem. KSIĄŻĘ ESCALUS Ludzie niesforni, wrogowie pokoju, Którzy brukacie swą stal krwią sąsiada — Co, nie chcą słuchać? — Pół ludzie, pół bestie, Którzy zaciekłych sporów żar tłumicie W żywych fontannach swej krwi purpurowej — Pod grozą tortur wypuśćcie bez zwłoki Z dłoni skrwawionych rozwścieczone miecze. Oto co gniewny książę postanawia: Trzy bójki z waszych błahych słów powstały, Tak, z twych, Monteki, i z twych, Capulecie; I trzykroć pierzchnął spokój z naszych ulic, Każąc sędziwym mieszkańcom Werony Odrzucić godne i dostojne laski I dłonią starą ująć stary oręż, By ostrzem rdzą nadżartym wśród pokoju Rozdzielać waszą zajadłą nienawiść. Jeśli raz jeszcze zechcecie zakłócić Spokój tych ulic, zapłacicie życiem Cenę pokoju. Teraz precz stąd, wszyscy — Ty, Capulecie, pójdź niezwłocznie ze mną — Monteki w sali dawnego ratusza, Gdzie odprawiamy sądy, ma się stawić, Byśmy swą wolę mogli mu objawić. Powtarzam, precz stąd. Zginie, kto zostanie. Wychodzą wszyscy prócz PANA MONTEKI, PANI MONTEKI i BENVOLIA. MONTEKI Kto znów rozpalił tę starą nienawiść? — Mów, mój siostrzeńcze; widziałeś początek? BENVOLIO Kiedy nadszedłem, ludzie twego wroga Już bój zacięty toczyli z twoimi; Nagim orężem chciałem ich rozdzielić, Gdy nagle nadszedł rozogniony Tybalt Z wzniesionym mieczem i tchnąc w moje uszy Wyzwaniem, począł powietrze nad głową Ciąć; na co ono, zgoła nie zranione, Odpowiadało mu wzgardliwym świstem. Gdy nastąpiła cięć i pchnięć wymiana, Już ze stron obu tłum do boju pędził, Aż nadszedł książę i wszystkich przepędził. PANI MONTEKI Ach, gdzie Romeo? Czyś widział go dzisiaj? Jestem szczęśliwa, że go tu nie było. BENVOLIO Pani, godzinę wcześniej niźli słońce Zerknęło z okna złotego na wschodzie, Myśl niespokojna wygnała mnie z miasta; I tam, gdzie rośnie na zachód od grodu Sykomorowy gaj, ujrzałem twego Syna. Pragnąłem się do niego zbliżyć, Lecz gdy mnie dostrzegł, skrył się między drzewa. Ja, mierząc jego uczucia własnymi, Które kazały mi dążyć do miejsca, Gdzie mnie najtrudniej mógłby ktoś odnaleźć, I sam dla siebie będąc towarzystwem Zbyt licznym, własny mój nastrój ścigałem, Chcąc umknąć temu, który chciał mi umknąć. MONTEKI Nieraz widziano go tam o poranku, Mieszającego łzy z poranną rosą I chmury westchnień ślącego ku chmurom; Lecz kiedy tylko słońce, szczęście świata, Poczyna w dali na wschodzie rozsuwać Firanki mroku przy łożu Aurory, Mój syn markotny ucieka od świata I w samotności, skryty w swej komnacie Przed ślicznym blaskiem dnia, zamyka okna, By sztuczną nocą tam siebie otoczyć. Nastrój ów mroczne chwile zapowiada; Musi przyczynę zwalczyć dobra rada. BENVOLIO Wuju szlachetny, czy znasz tę przyczynę? MONTEKI Nie znam, a on mi jej nie chce wyjawić. BENVOLIO Czy próbowałeś go może wybadać? MONTEKI Sam próbowałem, próbowali inni, Lecz on, jedyny powiernik swych uczuć, Jest wobec siebie, — nie powiem, tak szczery, — Lecz tak zamknięty, skryty, tak daleki Od wyjawienia głębi swego wnętrza, Jak pąk kąsany przez złego robaka, Nim słodkie płatki rozwinie w powietrzu I swej urody obraz prześle słońcu. Wiedząc, skąd biorą się te jego smutki, Można uleczyć je, ręcząc za skutki. Wchodzi ROMEO. BENVOLIO Oto nadchodzi; odejdźcie na chwilę; Poznam ból jego, lub wielce się mylę. MONTEKI Obyś mógł poznać to, co zatajono; Pozostań tutaj, — a my pójdźmy, żono. Wychodzą Pan i Pani Monteki. BENVOLIO Dobrego ranka życzę ci, kuzynie. ROMEO Ranka? Więc słońce nie stoi wysoko? BENVOLIO Biła dziewiąta. ROMEO Ach, jakże się wloką Smutne godziny. Czyżby to mój ojciec Odszedł tak szybko stąd? BENVOLIO Tak, to on był. Jaki Smutek wydłuża godziny Romea? ROMEO Brak tego, co by umiało je skrócić. BENVOLIO Zakochany? ROMEO Nie — BENVOLIO Nie zakochany? ROMEO Nie; zakochany, ale nie kochany. BENVOLIO To źle, że miłość, obraz łagodności, Szorstka i władcza jest w rzeczywistości. ROMEO To źle, że miłość, choć ślepa i głucha, Idzie, gdzie zechce i czego chce słucha. Gdzie jeść będziemy? — O! — walczono tutaj? Nie opowiadaj mi, już wiem o wszystkim. Tu jest nienawiść, lecz więcej miłości. O zła miłości, nienawiści miła! Nicość z niczego ciebie urodziła! O ciężki blasku! Poważna próżności! Kształtów powabnych bezkształtny chaosie! Dymie świetlisty i piórko z ołowiu, Płomieniu zimny i chorobo w zdrowiu! O, nie będący sobą śnie na jawie! — Łask mi udziela miłość niełaskawie. Czy się nie śmiejesz? BENVOLIO Płakałbym, kuzynie. ROMEO Nad czym, me serce? BENVOLIO Nad sercem twym drogim. ROMEO Cóż, miłość bywa uczuciem złowrogim. — Ból ciężki gniecie biedne serce moje; Wzrośnie, gdy dodasz mu współczucie twoje. Tak okazane twe uczucie wierne Pomnoży troski me, i tak nadmierne. Miłość to opar, co z westchnień uchodzi; Rosnąc, w kochanków oczach płomień rodzi; Cierpiąc kochanek w łez morze ją zmienia. Czymże jest więcej? Szaleństwem milczącym, Dławiącą żółcią i lekiem kojącym. — Żegnaj, kuzynie. BENVOLIO Stój! Przykrość mi sprawiasz, Gdy tak odchodzisz i mnie pozostawiasz. ROMEO Cóż, zagubiłem się. Nie stoję tutaj. To nie Romeo. On gdzie indziej błądzi. BENVOLIO Kogo miłujesz? Zawierz mi twe smutki. ROMEO Co, czy mam jęcząc powiedzieć ci? BENVOLIO Jęcząc? Nie, ale powiedz mi ze smutkiem, kogo. ROMEO Prosić chorego, by zrobił testament Ze smutkiem? — Słowo to wzbudzi w nim lament! Ze smutkiem: kocham kobietę, kuzynie. BENVOLIO Niemal odgadłem to, myśląc, że kochasz. ROMEO Trafiłeś w środek tarczy! — Gdyż jest piękna. BENVOLIO Ów piękny środek daje się ugodzić. ROMEO Pudło; ma ona Diany obyczaje: Trafić Kupida strzałą się nie daje, Jak w zbroi skryta żyje w swej czystości I nie przebije jej strzała miłości. Nie dba o słówek czułych oblężenie Ani o szturmy natarczywych spojrzeń, Ani o złoto, które kusi świętych. Biedna jest jednak, choć w piękność bogata, Gdyż skarb przepadnie, gdy zejdzie ze świata. BENVOLIO A więc w czystości życie pragnie strawić? ROMEO Tak oszczędzając będzie marnotrawić. Gdyż piękność dzięki takiej surowości Odcięta musi być od potomności. Zbyt piękna, mądra zbyt, zbyt mądrze piękna, By ją zbawiły mej rozpaczy piętna. Przysięgła nigdy nie kochać, dlatego Choć zmarłem, żyję, na świadectwo tego. BENVOLIO Chciej mnie posłuchać, nie myśl o niej więcej. ROMEO O, ucz mnie, proszę, jak nie myśleć więcej. BENVOLIO Zwróciwszy wolność oczom, badaj inne Piękności. ROMEO Jest to droga, by przywołać Ponownie na myśl jej niezwykłą piękność. Szczęśliwe maski na licach dam pięknych Czarne są, każą więc sądzić, że jasne Jest to, co kryją. Dotknięty ślepotą Jak ma zapomnieć o straconym wzroku? Ukaż mi damę o wielkiej urodzie; Czym będzie ona? Jedynie stwierdzeniem, Że choć ta piękna, tamta jest piękniejsza. Bądź zdrów. Me serce zapomnieć nie może. BENVOLIO Niech skonam w nędzy, jednak się założę! Wychodzą.

William Shakespeare, Tragedia Romea i Julii, przeł. Maciej Słomczyński, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1983.

File access denied

Type: application/pdf

File size: 73.56 MB

William Shakespeare, Akt I. Scena I, [w:] tenże, Tragedia Romea i Julii, przeł. Maciej Słomczyński, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1983, s. 10-23.

Download a TEI XML fragment

Type: text/html

File size: 0.03 MB

Author

Shakespeare, William (1564-1616)

Uniform Polish title

Romeo i Julia

Uniform original title

Romeo and Juliet

Collection title

Romeo i Julia

Translation title

Tragedia Romea i Julii

Year of publication

1983

Year of completion

1980-1990

Place of publication

Kraków

Place of completion

Kraków

Source of scanned image

Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego

Location of original

Open Source Shakespeare (OSS)

Tragedia Romea i Julii

Uniform Polish title

Romeo i Julia

Uniform original title

Romeo and Juliet

Source of scanned image

Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego

Translator

Słomczyński, Maciej (1920-1998)

Maciej Słomczyński (1922–1998) był tłumaczem, dramaturgiem i prozaikiem, autorem literatury sensacyjnej. Jako pierwszy na świecie przełożył całość twórczości Shakespeare’a, w...