William Shakespeare, Akt pierwszy, scena pierwsza, [w:] tenże, Poskromienie złośnicy, Dwaj panowie z Werony, przeł. Stanisław Barańczak, „W drodze”, Poznań 1992, s. 27-37.

<title type="main">Poskromienie złośnicy Poskromienie złośnicy William Shakespeare Autor przekładu Barańczak, Stanisław (1946-2014) "W Drodze" Poznań
AKT I
Scena pierwsza Ulica w Padwie. Wchodzą Lucencjo i jego sługa Tranio. LUCENCJO Tranio, spełniło się moje marzenie: Chcąc ujrzeć Padwę, tę kolebkę nauk, Przybyłem wreszcie do żyznej Lombardii, Najwdzięczniejszego księstwa całych Włoch. Ojciec opatrzył mnie na drogę czułym Błogosławieństwem i do towarzystwa Dał ciebie, wierny, zaufany sługo. Tutaj staniemy i tu się zabiorę Do intensywnych i gruntownych studiów. Piza, ten sławny gród dostojnych mężów, Zrodziła mnie, a przedtem mego ojca, Znanego w świecie z handlowych talentów Kupca Vincencja z rodu Bentivolio. Wypada zatem, aby jego syn, Wychowywany dotąd we Florencji, Nie zawiódł ojca i wzorowym życiem Dał mu kolejny dowód łask Fortuny. Dlatego, Tranio, chcę najpierw się zająć Zgłębianiem tego działu filozofii, Który traktuje o zjawisku cnoty I osiąganiu poprzez cnotę szczęścia. Co myślisz? Powiedz, bo. przybyłem z Pizy Do Padwy niczym człowiek tak spragniony, Że chciałby z płytkiej mielizny dać nura W głębinę, byle napić się do woli. TRANIO Panie mój, wybacz, ale coś ci powiem: Podzielam wszystkie twoje przekonania I bardzo jestem rad, że wciąż zamierzasz Spijać nektary słodkiej filozofii. Tylko pamiętaj: cnota, dyscyplina Moralna — chociaż wypada je czcić, Nie bądź niedojdą, który w kącie stoi Sztywno jak stoik albo inny stojak, I niech reguły Arystotelesa Nie przeszkadzają ci w zgłębianiu reguł „Sztuki kochania" według Owidiusza. Logikę stosuj w dysputach przy winie, Ćwicz retoryczne chwyty w targach z krawcem. Muzykę albo poezję uprawiaj, Bo to dodaje ducha. A do nauk Matematycznych lub metafizycznych Bierz się wyłącznie wtedy, gdy masz chęć. Nie ma pożytku z nie lubianej pracy. Słowem: to studiuj, co naprawdę lubisz. LUCENCJO Dziękuję, Tranio, za rozsądną radę. Szkoda, że statek Biondella się spóźnia: Już byśmy mogli brać się do szukania Kwatery — byle przestronnej, tak aby Tłumy przyjaciół, poznanych tu w Padwie, Czuły się u nas jak u siebie w domu. Ale poczekaj — cóż to za gromadka? TRANIO Hm... chyba nie komitet powitalny Z chlebem i solą, i kluczem do miasta? Wchodzą Baptista, jego córki Katarzyna i Bianka, oraz starający się o rękę Bianki Gremio i Hortensjo. Lucencjo i Tranio obserwują sceną z boku. BAPTISTA Przestańcie wreszcie nalegać, panowie — Postanowiłem i zdania nie zmienię: Nie wydam za mąż młodszej z moich córek, Póki nie znajdę małżonka dla starszej. Jeżeli któryś zakocha się w Kasi, To proszę bardzo: znam was obu dobrze, Możecie śmiało o nią się ubiegać. GREMIO Raczej odbiegać od niej jak najdalej; Na taką żonę mam za słabe nerwy. Hortensjo, może ty...? BIANKA Chwileczkę, ojcze, Co to ma znaczyć? Mam być pośmiewiskiem Dla tych dwóch typków? GREMIO „Typków"? Żaden typek Nie wytypuje ciebie na swą żonę, Jeśli wciąż będziesz taką sekutnicą. BIANKA Już ty się nie bój: nie masz u mnie szans Z tą brzydką gębą. Wpierw bym ją musiała Przefasonować pazurami albo Zamiast grzebienia chwycić tęgi wałek I na łbie łysym zrobić ci przedziałek. GREMIO Od takich diablic niech nas Pan Bóg chroni. GREMIO Amen. Ja także nie chcę słyszeć o niej. TRANIO na stronie Spójrz, panie, to ci awantura rzadka: Ta zła pannica to niezła wariatka. LUCENCJO Ale ta druga! Słodka jak marzenie: Ileż ma wdzięku jej skromne milczenie! Milcz i ty! TRANIO Milczę; napatrz się do syta. BAPTISTA Tak więc, panowie, abym mógł dotrzymać Danego słowa... Bianko, idź do domu, I tylko nie smuć się za bardzo, złotko, Wiesz przecież, że cię wciąż tak samo kocham. KATARZYNA Złotko-pieszczotko! Nie trzyj rączką oczek, Bo ci wsadzimy do buziuchny smoczek. BIANKA Możesz się bawić moim smutkiem, siostro. Ojcze, posłusznie zrobię to, co każesz. Zamknę się w domu: książka albo lutnia Wystarczy mi za całe towarzystwo. LUCENCJO na stronie Jakby Atena sama przemówiła!... HORTENSJO Signior Baptista, po cóż ta surowość? Czy chcesz za nasze najszczersze uczucia Ukarać Biankę? GREMIO Chcesz ją zamknąć w klatce? Dlaczego Bianka musi pokutować Za jadowity język tej diablicy? BAPTISTA Dość już, panowie. Jak postanowiłem, Tak się też stanie. Idź do domu, Bianko. Bianka wychodzi. Jak ta dziewczyna kocha się w poezji, W muzyce, w grze na instrumentach! Muszę Co prędzej znaleźć jej nauczycieli, Żeby kształcili ją w domu w tych kunsztach. Jeśli, panowie, znacie odpowiednich Ludzi, skierujcie ich do mnie. Zapłacę Hojnie, jeżeli będą w swoim fachu Dobrze szkoleni. Na kształcenie dzieci Grosza mi nie żal. Cóż, zostańcie z Bogiem. Kasiu, nie musisz iść ze mną; chcę jeszcze Pomówić o czymś z Bianką. Wychodzi. KATARZYNA

Że niby jak? To już pójść sobie nie mogę bez łaskawego zezwolenia? Cóż to, będą mi rozkład zajęć ustalać? Pewnie za głupia jestem, żeby samej wiedzieć, co mam robić, a co nie? Ha!

Wychodzi. GREMIO

A idźże sobie do wszystkich diabłów i ich ciotek! Z takimi zaletami nikt cię tu nie ma zamiaru zatrzymywać. Nieszcze- gólnie nas tu przyjęto, Hortensjo, ale jeśli obaj weźmiemy na wstrzymanie, to wszystko się w końcu ułoży. Na razie zamiast ciasta obaj mamy zakalec. Bądź zdrów. Swoją dro- gą, ja chyba naprawdę w tej Biance jestem zakochany po uszy. Gdybym tylko natrafił na odpowiedniego człowieka, który by umiał dziewczynę podkształcić w jej ulubionych sztukach — zaraz bym go polecił ojcu Bianki.

HORTENSJO

Ja też, signior Gremio. Ale pozwól jeszcze słówko. Tyle nas dotąd dzieliło, że o porozumieniu nie mogło być mowy. Te- raz jednak zdajesz sobie chyba sprawę, że stoimy obaj przed tym samym problemem. Musimy odzyskać dostęp do naszej pięknej bogdanki i swobodnie rywalizować o jej względy. A w tym celu trzeba nam będzie trochę się potru- dzić i doprowadzić do skutku pewien pomysł.

GREMIO Cóż to za pomysł? HORTENSJO

Trzeba najpierw wytrzasnąć skądś męża dla starszej sio- stry.

GREMIO Męża? Chyba diabła. HORTENSJO A właśnie, że męża. GREMIO

A właśnie, że diabła. Jej ojciec to bogacz, ale nie wydaje ci się, że ożenić się z takim piekłem wcielonym mógłby, oprócz diabła, tylko zupełny dureń?

HORTENSJO

E, nie masz racji. Prawda, że te jej wrzaski jak na alarm dla nas obu są nie do zniesienia. Ale znajdzie się przecież na tym świecie niejeden poczciwiec, który ją weźmie wraz ze wszystkimi przywarami, jeśli tylko wśród tych przywar bę- dzie góra pieniędzy. Rzecz w tym po prostu, żeby na ko- goś takiego się natknąć.

GREMIO

Nie wiem, jak inni, ale ja już bym z dwojga złego wolał, żeby warunkiem otrzymania posagu była codzienna chłosta pod miejskim pręgierzem.

HORTENSJO

Mając do wyboru tak ponętne perspektywy, rzeczywiście trudno się zdecydować. Ale skoro już jej ojciec wymyślił tę przeszkodę i uczynił z nas sprzymierzeńców, działajmy na- dal w sojuszu. Umówmy się, że wspólnie znajdziemy męża dla starszej córki Baptisty. Tym sposobem i młodsza bę- dzie do wzięcia — a wtedy uderzamy w konkury od nowa. Bianko, cudo moje! Szczęśliwy, kto cię zdobędzie. Cóż, niech zwycięża lepszy! Zgoda, signior Gremio?

GREMIO

Zgoda. Gotów bym podarować najlepszego konia w całej Padwie jakiemuś śmiałkowi, który by czym prędzej dopadł złośnicy, padł jej do stóp, przypadł do serca, wpadł z nią do kościoła i zapadł się w małżeńskie łoże, a przy okazji uwolnił od niej dom rodzinny. Chodźmy.

Gremio i Hortensjo wychodzą. Na scenie pozostają Tranio i Lucencjo. TRANIO Czy to być może, panie, żeby miłość Tak nagle brała człowieka w niewolę? LUCENCJO Póki w jej jasyr sam się nie dostałem, Nie przypuszczałem, że jest to możliwe. Chłonąłem wzrokiem ten widok i teraz Czuję się, jakbym wypił dzban lubczyku. Tranio, wyznaję ci całkiem po prostu, Mój powierniku, tak samo mi bliski Jak siostra Anna królowej Dydonie: Tranio, ja spłonę, uschnę, skonam, zginę, Jeśli nie uda mi się zdobyć Bianki. Poradź mi, Tranio, bo wiem, że potrafisz. Pomóż mi, Tranio, bo wiem, że mi sprzyjasz. TRANIO Nie pora teraz, żeby cię strofować. Zmywanie głowy nie wypłucze z serca Miłości. Jak to powiadał Terencjusz? „Z niewoli wykup się najmniejszym kosztem". LUCENCJO Dzięki ci, bracie. Mów dalej w tym stylu: Początek rady brzmi obiecująco. TRANIO Tak się gapiłeś na to dziewczę, panie, Że nie dostrzegłeś rzeczy najważniejszej. LUCENCJO Jak to? Dostrzegłem jej słodką urodę, Równą piękności mitycznej Europy, Którą sam Jowisz miał za wzór kobiety, Gdy przed nią klękał na wybrzeżu Krety. TRANIO Tyle widziałeś? No a co z jej siostrą, Która ze złości wszczęła taki hałas, Że ludzkie ucho znieść tego nie mogło? LUCENCJO Widziałem tylko koralowe usta, Rozchylające się i wonnym tchem Przesycające powietrze. Widziałem Tylko tę świętość w postaci dziewczyny. TRANIO Naprawdę trzeba ocucić biedaka. Zbudź się, mój panie. Jeśli pannę kochasz I chcesz ją zdobyć, wytęż myśl i dowcip. Sprawy tak stoją: jej starsza siostrunia To taka skłonna do wybuchów zołza, Że póki ojciec jej się nie pozbędzie, Twoja wybranka musi trwać w panieństwie I siedzieć w domu. Zamknął ją na klucz, Żeby nie obiegł jej tłum zalotników. LUCENCJO Ach, Tranio, cóż to za okrutny ojciec! Ale słyszałeś przecież, że chce znaleźć Nauczycieli dla kształcenia córki? TRANIO Słyszałem, panie, i mam pewien plan. LUCENCJO Ja też. TRANIO A pewnie, mógłbym się założyć, Że nasze plany mają wspólne punkty. LUCENCJO Zdradź mi swój najpierw. TRANIO Oto on: zostaniesz Nauczycielem i w tym charakterze Będziesz mógł kształcić swoją podopieczną. LUCENCJO Plan świetny. Ale czy da się wykonać? TRANIO Jasne, że nie da, bo któż zamiast ciebie Wystąpi w Padwie jako syn Vincencja, Będzie prowadził dom, wertował księgi, Odwiedzał ziomków, hulał z przyjaciółmi? LUCENCJO Już ty się nie martw: mój plan to przewidział. Nigdzie nie byliśmy jeszcze z wizytą I nikt nie pozna, który z nas jest panem, A który sługą. Zrobimy więc tak: Ty zagrasz za mnie rolę pana — będziesz Miał dom i służbę, żył na pańskiej stopie, Ja zaś przemienię się w chudopachołka Z Pizy, Florencji albo Neapolu. Tak, Tranio, trzeba tak zrobić. Natychmiast Przebierz się, weź mój kapelusz i płaszcz. Kiedy Biondello wreszcie się tu zjawi, Będzie na twoje posługi, a przedtem Każę mu przysiąc, że się nie wygada. TRANIO Cóż, skoro trzeba... Zamieniają się odzieżą. Skoro tego pragniesz, A ja, twój sługa, muszę być posłuszny — Bo tak mi w końcu przykazał twój ojciec Na pożegnanie: „Słuchaj go", powiedział, Choć nie wiem, czy miał właśnie to na myśli — Dlaczegóż nie miałbym zostać Lucencjem, Zwłaszcza że jest to sympatyczny chłopak? LUCENCJO W Lucencju płonie więcej niż sympatia, Zostań więc nim, a ja zostanę sługą, Bo i tak zresztą jestem już we władzy Tej, której urok przykuł moje oczy, A którą pragnę zdobyć. Wchodzi Biondello. No, nareszcie: Gdzieś ty się pętał? Co się z tobą działo? BIONDELLO Ze mną? A co się z panem tutaj dzieje? Cóż to, czy Tranio skradł panu ubranie, Czy pan skradł jemu, czy obaj wzajemnie? LUCENCJO Chodź tu, głuptasie, nie pora na żarty, Zachowuj się więc z należną powagą. Twój kompan Tranio ratuje mi życie: Przebrany za mnie, przybrał moją postać, Ja zaś ukrywam się w jego przebraniu. Rzecz w tym, że kiedy wysiedliśmy w porcie, W kłótni zabiłem pewnego człowieka. Boję się teraz, że mnie ktoś rozpozna. Służ więc Traniowi, jakbyś służył mnie, A ja stąd umknę i ocalę głowę. Rozumiesz? BIONDELLO Ja? Nie. Ale nic nie pisnę. LUCENCJO I niech ci „Tranio" w ustach nie postoi. Trania już nie ma, bo się od tej chwili Zmienia w Lucencja. BIONDELLO Takiemu to dobrze. TRANIO A pewnie, chłopcze: będzie to dla mnie zysk czysty, Gdy Lucencjo posiądzie córeczkę Baptisty. Jako twój pan oświadczam: Tranio nie ma racji; Manier nie zmieniaj — stosuj je do sytuacji. Gdy jestem sam, należy nam się ta licencja — Mów mi „Tranio"; przy ludziach — mam imię Lucencja. LUCENCJO Chodź, Tranio. Musisz jeszcze w czymś mi pomóc: Zostaniesz jednym z zalotników. Po co? Powiem ci później. Mam ważne powody. Wychodzą. Odzywają się Aktorzy na galerii: PIERWSZY SŁUGA Jaśnie panie, zasypiasz i nie śledzisz przedstawienia. OKPISZ

Jak to nie śledzę? Oczy mi się przymykają tylko z przyjem- ności. Bardzo ciekawie mi tu przedstawiacie. Będzie coś je- szcze, czy to już, chwalić Boga, koniec?

PAŹ Ależ dopiero się zaczęło. OKPISZ

Przedstawiają w każdym razie bardzo ciekawie, moja pani damo. Tylko chciałoby się, żeby już był koniec, bo tyle uciechy to pewnie grzech.

Nadal siedzą i przyglądają się przedstawieniu.

William Shakespeare, Poskromienie złośnicy, [w:] tenże, Poskromienie złośnicy, Dwaj panowie z Werony, przeł. Stanisław Barańczak, „W drodze”, Poznań 1992, s. 5-153.

File access denied

Type: application/pdf

File size: 63.98 MB

William Shakespeare, Akt pierwszy, scena pierwsza, [w:] tenże, Poskromienie złośnicy, Dwaj panowie z Werony, przeł. Stanisław Barańczak, „W drodze”, Poznań 1992, s. 27-37.

Download a TEI XML fragment

Type: text/html

File size: 0.03 MB

Author

Shakespeare, William (1564-1616)

Uniform Polish title

Poskromienie złośnicy

Uniform original title

Taming of the Shrew

Collection title

Poskromienie złośnicy

Translation title

Poskromienie złośnicy

Year of publication

1992

Year of completion

1990-2000

Place of publication

Poznań

Place of completion

Cambridge, MA

Publisher

"W Drodze"

Source of scanned image

Zbiory prywatne

Location of original

Open Source Shakespeare (OSS)

Poskromienie złośnicy

Uniform Polish title

Poskromienie złośnicy

Uniform original title

Taming of the Shrew

Source of scanned image

Zbiory prywatne

Translator

Barańczak, Stanisław (1946-2014)

Stanisław Barańczak (1946–2014) był poetą, tłumaczem i krytykiem literackim. Przełożył w latach 1990–2001 dwadzieścia pięć dramatów Shakespeare’a, jak również znaczną...