William Shakespeare, Akt pierwszy. Scena I, [w:] tenże, Romeo i Julja, spol. Jan Kasprowicz, Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska”, Warszawa 1924, s. 7-16.

<title type="main">Romeo i Julja Romeo i Julia William Shakespeare Autor przekładu Kasprowicz, Jan (1860-1926) Instytut Wydawniczy "Bibljoteka Polska" Warszawa
AKT PIERWSZY
Scena I Plac publiczny. Wchodzą SAMSON i GRZEGORZ, uzbrojeni w tarcze i miecze. SAMSON:

Dalipan, Grzegorzu, nie damy sobie w nos dmuchać!

GRZEGORZ:

Nie, bo inaczej musielibyśmy dmuchać wraz z nosem.

SAMSON:

Mam na myśli, że gdy nas złość ponosi, zdmuchniemy każdego.

GRZEGORZ:

E, radzę ci jednak, pókiś żyw, niebardzo zadzierać nosa.

SAMSON:

Walę natychmiast, gdy mnie kto poruszy.

GRZEGORZ:

Nie tak łatwo przecież dajesz się poruszać.

SAMSON:

Porusza mnie pies z domu Montegiów.

GRZEGORZ:

Dać się poruszyć— znaczy ruszyć z miejsca, a być walecznym — znaczy stać w miejscu; dlatego będąc poruszony, dajesz drapaka.

SAMSON:

Pies tego domu poruszyć mnie może do stania w miejscu; będę jak mur wobec wszelakiego mężczyzny i wszelakiej panny Montegiów.

GRZEGORZ:

To wskazuje, jaki z ciebie słaby jest chłystek, boć przecie najmarniejsi trzymają się muru.

SAMSON:

Prawda; dlatego to podwiki, jako że słabsze są znacznie przypiera się zawsze do muru; dla tego więc odeprę od mmuru ludzi Montegiów, a panny ich przyprę do muru.

GRZEGORZ:

Spór jest między naszymi panami i między nami i ich ludźmi.

SAMSON:

To wszystko jedno; postąpię sobie, jak tyran; pobiwszy ludzi, rozprawię się srodze i porządnie z panieństwem i rozpłatam im głowy.

GRZEGORZ:

Głowy panieństwu?

SAMSON:

Juści, panien albo panieństwo, bierz to, w jakiej chcesz myśli.

GRZEGORZ:

One muszą to brać w takiej myśli, w jakiej odczuwać to będą.

SAMSON:

Już mnie tam one odczują, dopóki tylko ja nie opadnę, a wiadomo, żem porządny kawał mięsa.

GRZEGORZ:

Dobrze, że nie jesteś rybą, bo, będąc nią, byłbyś sztokfiszem. — Wyciągnij oręż, nadchodzi dwóch z domu Montegiów.

SAMSON:

Goły mój miecz już dobyty; zaczep ich, ja za tobą ztyłu.

GRZEGORZ:

Co? Podasz tył i zemkniesz?

SAMSON:

Ty mnie się nie bój!

GRZEGORZ:

Nie, naprawdę; ja się boję ciebie.

SAMSON:

Niech prawo będzie po naszej stronie; niech oni zaczną!

GRZEGORZ:

Przechodząc, zrobię groźną minę, niech to przyjmą, jak chcą.

SAMSON:

Nie — jak się odważą; ja się na nich skrzywię, hańba im, jeżeli to zniosą.

(wchodzą ABRAHAM i BALTAZAR) ABRAHAM:

Waszeć się na nas skrzywiłeś, mospanie?

SAMSON:

Skrzywiłem się, mospanie.

ABRAHAM:

Waszeć się na nas skrzywiłeś, mospanie ?

SAMSON: (do Grzegorza, na stronie)

Czy prawo po naszej będzie stronie, skoro powiem „tak" ?

GRZEGORZ: (na stronie)

Nie!

SAMSON:

Nie, mospanie; nie skrzywiłem się na was, mospanie; skrzywiłem się ot tak sobie, mospanie.

GRZEGORZ:

Szukasz waszeć zaczepki, mospanie?

ABRAHAM:

Zaczepki, mospanie? Nie, mospanie!

SAMSON:

Jeżeli waszeć jej szukasz, to jestem na twoje usługi, mospanie. Służę panu tak samo dobremu, jak i wy.

ABRAHAM:

Nie lepszemu.

SAMSON:

I owszem, mospanie.

GRZEGORZ: (do Samsona na stronie)

Mów „lepszem- u": nadchodzi oto jeden z krewniaków mego pana.

SAMSON:

Tak jest: „lepszemu", mospanie.

ABRAHAM:

Kłamiesz waszeć!

SAMSON:

Dobądźcie mieczów, jeżeli macie odwagę’... Pamiętaj o krzyżowej sztuce, Grzegorzu!

(bija się) (wchodzi BENWOLJO) BENWOLJO:

Precz, błazny! Precz stąd, nie wiecie sami, co robicie!

(rozdziela ich swym mieczem) (wchodzi TYBALT) TYBALT:

Co? Ty się bijesz z tchórzliwą hołotą? Do mnie, Benwoljo! Bacz, abyś nie zginął!

BENWOLJO:

Nie, zaprowadzam spokój; wstrzymaj miecz swój, łub razem ze mną rozdziel nim tych ludzi!

TYBALT: Z dobytym mieczem mówić o pokoju? W strętnym jest dla mnie ten wyraz, jak wstrętnem Jest dla mnie piekło, ty i twe Montegi! Bróńże się, tchórzu! (bija się — wchodzą stronnicy obu domów i mieszają się do zwady, potem obywa ele z kijami) OBYWATELE:

Dalej! Do kołów, pałek i walić Montegiów ! Walić Kapuletów !

(wchodzi KAPULET w szlafroku i PANI KAPULET) KAPULET:

Cóż to za hałas? Podajcie m i długi Miecz mój!

PANI KAPULET:

Nie ! Lagi! Lagi! Naco miecz ci ?!

KAPULET:

Miecz, mówię! Stary zbliża się Montegi I na szyd dla mnie wywija swą szpadką.

(wchodzi MONTEGI i PANI MONTEGI) MONTEGI:

Ty, Kapulecie nędzny! (do żony) Puść! Nie wstrzymuj!

PANI MONTEGI:

Ani na krok cię nie puszczę przed wroga!

(wchodzi KSIĄŻĘ z orszakiem) KSIĄŻĘ: Niesforna tłuszczo, wrogowie pokoju, Bezcześciciele wy sąsiedzkiej stali! Nie chcecie słuchać? Hola! O wy, chamy! O wy, zwierzęta, wy, co w purpurowych Zdrojach, płynących z waszych żył, gasicie Żar niszczycielski swej wściekłości, stójcie! Pod karą tortur z rąk wpuśćcie krwawych Tę niegodziwą broń i wysłuchajcie, Co postanowił wasz wzburzony książę: Trzy już rozruchy, z płonych słów zrodzone Dzięki li tobie, stary Kapulecie, I dzięki tobie, Montegi, trzykrotnie Zmąciły spokój ulic tego miasta, Tak, że stateczni mieszkańcy W erony Swoje poważne porzucili stroje, By w stare dłonie stare brać berdysze I zardzewiałą z nieużytku bronią Przeklinać waszą zardzewiałą zawiść. Jeśli raz jeszcze zamącicie spokój Naszego miasta, życiem zapłacicie To zamącenie! A teraz się wszyscy Co tchu rozejdźcie! Mości Kapulecie, Pośpieszysz ze mną, a zaś ty, Montegi, Zjawisz się u mnie dzisiaj po południu W starym ratuszu, w miejscu naszych sądów, I tam się dowiesz o naszych w tej sprawie Dalszych zamiarach. Raz jeszcze, pod karą Śmierci, niech wszyscy precz się stąd rozejdą! (wychodzą wszyscy z wyjątkiem Montegia, pani Montegi i Benwolja) MONTEGI: Któż to na nowo wszczął te dawne zwady? Byłeś, synowcze, gdy się to zaczęło? BENWOLJO: Słudzy twojego, panie, przeciwnika, Byli z twoimi w zajadłej już walce, Nim ja nadszedłem. Dobyłem więc miecza, By ich rozdzielić; w tej chwili szalony Zjawił się Tybalt z wyciągniętą szpadą I, pogróżkami zionąc mi do uszu, Jął nią wywijać w krąg i siec powietrze, Które, nietknięte, świszczało szyderczo. Myśmy też wzajem zamienili z sobą Cięcia i pchnięcia; zbiegło się narodu Coraz to więcej i strona ze stroną Zaczęła bić się, aż nie nadszedł książę I nie rozdzielił i jednych i drugich. PANI MONTEGI: O, gdzież Romeo ? Widziałeś go dzisiaj ? Bardzo się cieszę, że nie był w tern starciu ! BENWOLJO: Dostojna pani, na godzinę przedtem, Nim z okien wschodu złocistych chwalebne Wyjrzało słońce, niepokój wewnętrzny Na wczesną z domu wygnał mnie przechadzkę, I tak się włócząc po figowym gaju, Który się ciągnie na zachód od miasta, Ujrzałem syna twojego. Pragnąłem Zbliżyć się k'niemu, lecz on, gdy mnie spostrzegł, Cofnął się chyłkiem w gęstwinę. Więc mierząc Uczucia jego swojemi własnemi, Boć one przecież najbardziej wzbierają. Gdyśmy samotni, szedłem li za swoim Pędem, zdaleka od jego, rad stroniąc Od tego człeka, co rad mnie unikał. MONTEGI: Już go tam nieraz widziano o świcie, Jak łzami mnożył świeżą rosę świtu I jak obłoków przysparzał obłokom Ciężarem westchnień; skoro jednak słońce, Ten pocieszyciel wszystkiego, zaczęło Na krańcach wschodu przedalekich ciemne Ściągać zasłony z nad łoża jutrzenki, Syn mój stroskany uciekał przed światłem, W swym się samotnym zamykał pokoju, Okna przed dziennym zasłaniając blaskiem I sztuczną sobie tworząc noc w ten sposób; To wszystko czarne myśli zapowiada, Chyba, że dobra usunie je rada ! BENWOLJO: Szlachetny stryju, a czy znasz przyczynę ? MONTEGI:

Nie i dowiedzieć sie odeń nie mogę.

BENWOLJO: A czyś po tem u użył jakich środków? MONTEGI: Używaliśmy, ja i przyjaciele, Lecz on, powiernik jedyny swych uczuć, Jest wobec siebie samego — nie powiem, W jakim aż stopniu — tak skryty, zamknięty, Tak nieprzystępny wszelkiemu badaniu, Jak pączek kwiatu, który robak gryzie, Nim swe nadobne mógł rozwinąć listki I piękność swoją roztoczyć przed słońcem. Wiedząc, skąd troski u niego się biorą, Chętniebym duszę uleczył mu chorą. BENWOLJO:

Oto nadchodzi, odejdźcie, jeżeli Łaska: nuż ze mną bolem się podzieli.

MONTEGI:

Życzę ci szczęścia, ażeby swe łono Rozwarł przed tobą... Oddalmy się, żono!

(wychodzą MONTEGI i PANI MONTEGI - wchodzi ROMEO) BENWOLJO: Dzieńdobry, bracie! ROMEO:

Dzień jeszcze tak wczesny?

BENWOLJO: Biła dopiero dziewiąta. ROMEO: Jak nudnie Wloką się smutne godziny! Moj ojciec Tak się tej chwili pośpiesznie oddalił? BENWOLJO: Tak jest... A jakiż to smutek przedłuża Oneć godziny, Romeo? ROMEO:

Brak tego, Co nam je skraca.

BENWOLJO: Czyżby brak miłości? ROMEO: Nie, brak... BENWOLJO: W miłości? ROMEO: Owszem, brak jej względów Tam, gdzie ja właśnie miłuję, niestety ! BENWOLJO: Ach! Że też miłość tak srogą jest ranią, Chociaż tak słodka, kiedy spojrzysz na nią. ROMEO: Ach! Że też miłość zakryte ma oczy, A do swej m ety tak na pewno kroczy! Gdzie będziem śniadać? Jakiż był tu zatarg? Ale mi nie mów o nim, wszystkom słyszał. W grze tu nienawiść, jeszcze bardziej miłość. A więc — miłości, która tak się wadzisz! Więc — nienawiści, która tak miłujesz! Ty — coś, co wzięłaś początek z niczego! Ciężka lekkości! Poważna pustoto! Brzydki chaosie kształtów urodziwych! Puchu z ołowiu, zimny żarze, jasnj?, Przejrzysty dymie, śnie, wciąż czuwający, Zdrowa chorobo — wy, co nie jesteście Tem, czem jesteście!... Potęgę miłości Czuję, gdzie miłość najlżejsza nie gości! Czy się nie śmiejesz? BENWOLJO:

Nie. Płakałbym raczej.

ROMEO:

Nad czem, ty, serce szlachetne?

BENWOLJO:

Że twoje Szlachetne serce takie trapią znoje!

ROMEO: Tak to dokucza nam miłość... Mą duszę Dość przygniatają me własne katusze, A ty je zwiększasz, gdy się troszczysz o mnie; Współczucie twoje boli mnie ogromnie, Więcej, niżeli me troski ponure. Miłość jest dymem, co wznosi się wgórę Kłębami westchnień; podsycana, płonie Ogniem w źrenicach kochanków, zaś w łonie Łez się przemienia, jeśli kochankowie Są nieszczęśliwi... Czemż się jeszcze zowie? Szałem rozumnym, wstrętną żółcią, słodką, Umilającą nam życie łaskotką. Bądź zdrów, kuzynie! BENWOLJO: Pójdę z tobą; sprawisz Krzywdę druhowi, gdy go tak zostawisz. ROMEO:

W drodzem się zgubił, ale gdzie, nie wiada... To nie Romeo, który z tobą gada.

BENWOLJO:

Powiedz naprawdę, kogoż ty miłujesz?

ROMEO:

Mam ci powiedzieć i narzekać srogo?

BENWOLJO:

Nie, mój Romeo! Tylko powiedz, kogo?

ROMEO: Każ chorym spisać testament — wezwanie Złe to dla człeka, co w tak złym jest stanie! A więc naprawdę: miłuję niewiastę. BENWOLJO:

Trafiłem w sedno, przypuszczając miłość.

ROMEO:

Dobrze celujesz; urodą jaśnieje Ta, którą kocham.

BENWOLJO:

O mój przyjacielu, Najłatwiej trafić do jasnego celu.

ROMEO: Lecz ty chybiłeś; naturze Diany Kupidynowe na nic są kołczany. W obyczajności twardej chodząc zbroi, Czczych się pocisków miłosnych nie boi, Oblegającym nie ulegnie słowom, Ani zabójczym da się wziąć spojrzeniom, Ani też złotu, co święte uwodzi, Łona swojego również nie otworzy. B ogata w wdzięki, biedna li w tem ona, Że kiedy umrze, z nią i skarb ten skona. BENWOLJO: Czy poprzysięgła dziewiczość na wieki? ROMEO: Tak, i w tem skąpstwie trwoni bogactw rzeki: Piękność, gdy w niej się surowość rozgości, Całą potomność pozbawia piękności. Zbyt wielki czar ma, zbyt mądrze go znaczy, Chcąc być szczęśliwą, mnie grąży w rozpaczy, Odtrąca miłość; dzięki tej przysiędze, Jeśli ja żyję, to tylko na nędzę. BENWOLJO:

Słuchaj mej rady, przestań myśleć o niej!

ROMEO:

O, nauczże mnie, jak m am przestać myśleć.

BENWOLJO:

Źrenicom swoim pozostaw swobodę, Na inne zwróć je piękności.

ROMEO: To droga, Aby tem żywiej wywoływać w sobie Obraz jej wdzięków. Ta maska szczęśliwa, Która całuje skronie dam, na pamięć, Jakkolwiek sama jest niczem, przywodzi Wdzięk, który skrywa pod sobą — a człowiek, Wzrok postradawszy, zapomnieć nie może Kosztownych skarbów, które widział kiedyś. Pokaż mi damę piękną ponad miarę, A wdzięk jej będzie dla mnie li wskazówką, Ktoby się zmierzył z tym nadm iarem piękna. Żegnaj! Zapomnieć uczysz mnie darem nie! BENWOLJO: Zginę, lub dług ten, ręczę, ściągniesz ze mnie. (wychodzą)

William Shakespeare, Romeo i Julja, spol. Jan Kasprowicz, Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska”, Warszawa 1924.

Pobierz PDF książki

Typ: application/pdf

Rozmiar: 64.01 MB

William Shakespeare, Akt pierwszy. Scena I, [w:] tenże, Romeo i Julja, spol. Jan Kasprowicz, Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska”, Warszawa 1924, s. 7-16.

TEI XML

Typ: text/html

Rozmiar: 0.02 MB

Autor

Shakespeare, William (1564-1616)

Tytuł ujednolicony pol.

Romeo i Julia

Tytuł ujednolicony oryg.

Romeo and Juliet

Tytuł kolekcji

Romeo i Julia

Tytuł przekładu

Romeo i Julja

Rok wydania

1924

Rok powstania

1920-1930

Miejsce wydania

Warszawa

Miejsce powstania

Zakopane

Źródło skanu

Biblioteka Narodowa: Polona.pl

Lokalizacja oryginału

Open Source Shakespeare (OSS)

Romeo i Julja

Tytuł ujednolicony pol.

Romeo i Julia

Tytuł ujednolicony oryg.

Romeo and Juliet

Źródło skanu

Biblioteka Narodowa: Polona.pl

Tłumacz

Kasprowicz, Jan (1860-1926)

Jan Kasprowicz (1860–1926) był wybitnym poetą młodopolskim, komparatystą, tłumaczem, profesorem Uniwersytetu Lwowskiego. Przełożył łącznie kilkanaście dramatów Shakespeare’a, z czego dwanaście...