William Shakespeare, Akt pierwszy, scena pierwsza, [w:] tenże, Jak wam się podoba, przeł. Stanisław Barańczak, „W drodze”, Poznań 1993, s. 9–15.
Wchodzą Orlando i Adam.
Ja sam pamiętam tylko tyle, że zapisał mi w testamencie te
marne tysiąc talarów. A ty, Adamie, powiadasz, że oprócz
tego przykazał mojemu bratu, pod groźbą utraty błogosła-
wieństwa, aby zapewnił mi dobre wychowanie. Otóż tu wła-
śnie mam pierwszy powód do smutku. Naszego brata Ja-
kuba Oliwer posłał do szkół, owszem, i czyta teraz stale
doniesienia o jego wyśmienitych postępach. Mnie nato-
miast utrzymuje w tym wiejskim domu — a raczej zatrzy-
muje w nim siłą bez należnego utrzymania: bo jak nazwać
utrzymaniem godnym potomka wysokiego rodu coś, co się
niczym nie różni od trzymania wołu w oborze? Nawet ko-
nie Oliwera odbierają lepsze wychowanie, bo nie tylko
karmi się je dobrze, ale jeszcze tresują je drogo płatni uje-
żdżacze. A tymczasem ja, rodzony brat, tyle zawdzięczam
jego opiece, że rosnę sobie — co mogłoby równie dobrze
powiedzieć każde bydlę wylegujące się tutaj na kupie na-
wozu. Sam okazuje hojność jedynie w obdarzaniu mnie
niczym, a za to chciałby mnie pozbawić czegoś — tego
czegoś, co posiadam mocą samego urodzenia. Każe mi sia-
dać do stołu z parobkami, odmawia mi miejsca należnego
bratu i robi wszystko, aby moje szlachectwo niweczył brak
wykształcenia. Mówię ci, Adamie, to wszystko bardzo mnie
martwi; a duch ojca, który chyba żyje w moim ciele, za-
czyna się buntować przeciw tej niewoli. Nie chcę jej dłużej
znosić, choć jak się jej pozbyć — nie wiem; nie wpadłem
jeszcze na żaden przemyślny sposób.
Zostaw nas samych, ale stój w pobliżu: usłyszysz, jak mnie
będzie sztorcował.
Pomagam ci tylko psuć nieróbstwem ten wyrób Pana Boga,
jakim sam jestem — ja, twój biedny, nieudany brat.
Czy mam paść twoje świnie i żreć razem z nimi plewy? Ja-
kiż to spadek przehulałem, żebym jak syn marnotrawny
popadł w taką nędzę?
Znam go lepiej niż on mnie. Znam cię jako mego najstar-
szego brata, a tobie głos krwi powinien również podpowie-
dzieć, że masz we mnie brata. Przyjęty obyczaj daje ci,
jako pierworodnemu, wyższość nade mną, ale ta sama tra-
dycja nie pozwala zerwać więzów krwi, choćby wcisnęło
się pomiędzy nas dwudziestu braci. Tyle mam w sobie
z ojca, ile ty — choć przyznaję, że przyszedłeś na świat
przede mną, a zatem jesteś bliższy pozycji, którą ojciec zaj-
mował w rodzinie.
Powoli, powoli, starszy braciszku — na to jesteś jeszcze za
młody.
Ja mam być chamem? Jestem najmłodszym synem Rolanda
de Bois; on był moim ojcem, i po trzykroć chamem jest ra-
czej ten, kto utrzymuje, że taki ojciec mógł płodzić cha-
mów. Gdybyś mi nie był bratem, nie puściłbym twego gar-
dła, dopóki bym drugą dłonią nie wyrwał ci języka za to
słowo. Sam siebie zelżyłeś!
Panowie moi mili, uspokójcie się; zaklinam was na pamięć
ojca, pogódźcie się.
Puszczę, kiedy mi się spodoba. Musisz mnie najpierw wy-
słuchać. Ojciec zobowiązał cię w testamencie, abyś zapew-
nił mi wykształcenie: a ty wychowałeś mnie jak parobka,
kryjąc przede mną i nie dając mi poznać, czym są szla-
checkie przymioty. Duch ojca mężnieje we mnie i nie mam
zamiaru dłużej tego znosić. Żądam więc: albo daj mi dostęp
do nauk, jakie przystoją szlachcicowi, albo wypłać mi nę-
dzny udział zapisany w ojcowskim testamencie, a pójdę
z nim w świat szukać szczęścia.
A gdy już wszystko przetrwonisz, co wtedy — żebranina?
Dobrze, niech będzie. Cóż ja się będę o ciebie martwił?
Dostaniesz jakąś tam część swojego zapisu, zgoda. A teraz
zostaw mnie w spokoju.
Nie chcę ci sprawiać więcej przykrości, niż tego wymaga
moje dobro.
„Stary kundlu"? To ma być nagroda za służbę? Prawda, że
straciłem na niej zęby. Stary pan, Boże świeć nad jego du-
szą, nigdy by czegoś takiego nie powiedział.
To tak, braciszku? Pchasz się na moje miejsce? Potrafię
i rogów ci przytrzeć, i tysiąca talarów nie dać. Hej tam,
Dionizy!
Podobno ktoś chciał się ze mną widzieć: czy to nie Karol,
zapaśnik z dworu księcia?
A tak, jaśnie panie, on: czeka u bramy i naprzykrza się
prośbami o posłuchanie.
Sprowadź go tutaj.
przecież już jutro.
Witam pana Karola! I jakież to nowe nowiny na nowym
dworze?
Z nowin dworskich są tylko stare; a mianowicie takie, że
dawny Książę wygnany przez młodszego brata, nowego
Księcia; i że kilku panów z przywiązania do starego poszło
z nim dobrowolnie na wygnanie. Na co zresztą nowy
Książę z wielką chęcią im pozwolił, jako że ich ziemie
i dochody przeszły na jego własność.
A powiedz, czy księżniczka Rozalinda została wygnana
wraz z ojcem?
Och, nie; jej kuzynka, córka nowego Księcia, tak ją kocha
— wychowywały się w końcu razem od kolebki — że po-
szłaby razem z nią na wygnanie albo z żalu po niej umarła.
Rozalinda została na dworze; stryj kocha ją jak własną cór-
kę, a nigdy nie było takiej pary przyjaciółek jak te dwie
dziewczyny.
Podobno jest już w Lesie Ardeńskim, a z nim cała gromada
wesołych towarzyszy; żyją tam sobie jak niegdyś w Anglii
Robin Hood. Przyłącza się do nich ponoć co dzień wielu
młodych panów i pędzą czas beztrosko, jak gdyby Złoty
Wiek wrócił na ziemię.
A co u ciebie? Słyszałem, że stajesz jutro do zapasów dla
zabawienia nowego Księcia?
A jakże; właśnie w tej sprawie przyszedłem. Dał mi ktoś
znać w sekrecie, że młodszy brat jaśnie pana, Orlando, za-
mierza zjawić się w przebraniu i spróbować sił w pojedynku
ze mną. W jutrzejszym turnieju idzie o moją reputację — kto
mi się wymknie bez połamanych kości, będzie sobie mógł
winszować. Orlando jest młody i delikatny; przez przyjaźń
dla ciebie, panie, nie chciałbym go poturbować, a poturbo-
wać go — jeżeli stanie do zapasów — będę musiał przez
wzgląd na własny honor. Toteż życzliwość kazała mi przyjść
tutaj i powiadomić cię o wszystkim, tak abyś mógł albo od-
wieść go od zamiaru, albo zawczasu nastawić się na kłopo-
ty, w które chłopak niechybnie wpadnie. Chcę, żebyś wie-
dział, panie, że sam ich szuka i robi to wbrew mojej woli.
Karolu, dzięki za ten dowód przyjaźni; zobaczysz jeszcze,
że się za nią sowicie odpłacę. Ja także dowiedziałem się
o planach brata i okrężną drogą usiłowałem już wybić mu
je z głowy; ale ani chciał słuchać. Możesz mi wierzyć, Ka-
rolu, nie znajdziesz wśród całej francuskiej młodzieży bar-
dziej zakutego łba. Rozpiera go ambicja, nie przepuści ni-
czyim talentom i z zawiści chciałby z każdym z nich współ-
zawodniczyć. Ba, knuje potajemne, podłe spiski nawet
przeciw mnie, rodzonemu bratu. Czyń więc, co uznasz za
stosowne. Wszystko mi jedno, czy złamiesz mu palec czy
skręcisz kark. Doradzałbym ci nawet to ostatnie rozwiąza-
nie, bo jeśli go tylko z lekka poturbujesz albo jeśli on nie
zdobędzie sławy twoim kosztem — zemści się potajemnie
za pomocą trucizny lub zwabi cię w zdradliwą pułapkę;
krótko mówiąc, nie spocznie, póki w ten czy inny pod-
stępny sposób nie odbierze ci życia. Zapewniam cię —
a mówię to bliski płaczu — nie ma dziś między żywymi
człowieka tak młodego i zarazem nikczemnego jak on. Mó-
wię o nim z braterską miłością, ale gdybym miał tu doko-
nać rzetelnego rozbioru jego łajdactwa, musiałbym spłonić
się i zaszlochać ze wstydu, a ty pobladłbyś z zadziwienia.
Szczerze rad jestem z tej wizyty. Niech Orlando zjawi się
jutro — dostanie, co mu się należy. Jeśli będzie po tym
wszystkim zdolny do postawienia kroku o własnych siłach,
gotów jestem wyrzec się turniejów do końca życia. Bóg
z tobą, jaśnie panie.
Bądź zdrów, drogi przyjacielu.
tylko podrażnić w braciszku zmysł hazardu. Mam nadzieję,
że rychło ujrzę jego koniec; z jakiegoś powodu moja dusza
nienawidzi go ponad wszystko. A przecież ma wszelkie
przymioty szlachcica; choć nie zaznał nauki, ma sporo wie-
dzy; głowa pełna szlachetnych myśli; uwielbiany przez
wszystkich, jakby czar na nich rzucił; i doprawdy tak wiele
miłości ma dla niego cały świat, a w szczególności mój
własny lud, który zna go najlepiej, że dla mnie samego po-
zostaje już tylko pogarda. Ale to nie potrwa długo: ten za-
paśnik jednym chwytem doprowadzi wszystko do porząd-
ku. Sprawa załatwiona; teraz tylko podjudzić młokosa. Za-
raz się tym zajmę.
William Shakespeare, Jak wam się podoba, przeł. Stanisław Barańczak, „W drodze”, Poznań 1993.
Plik zabezpieczony
Typ: application/pdf
Rozmiar: 53.78 MB
William Shakespeare, Akt pierwszy, scena pierwsza, [w:] tenże, Jak wam się podoba, przeł. Stanisław Barańczak, „W drodze”, Poznań 1993, s. 9–15.
Jak wam się podoba
Tytuł ujednolicony pol.
Tytuł ujednolicony oryg.
As you like it
Źródło skanu
Zbiory prywatne