Wiliam Szekspir, Akt pierwszy. Scena pierwsza, [w:] tenże, Kupiec wenecki, przeł. Roman Brandstaetter, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1953, s. 13-22.

<title type="main">Kupiec wenecki Kupiec wenecki William Shakespeare Autor przekładu Brandstaetter, Roman (1906-1987) Państwowy Instytut Wydawniczy Warszawa
AKT I
Scena pierwsza Wenecja. Ulica. Antonio, Salarino i Solanio wchodzą Antonio Nie wiem, dlaczego jestem taki smutny. Ciężkie to brzemię. I wam — jak mówicie — Mój smutek cięży. Więc muszę wybadać, Jak to się stało, żem popadł w ten nastrój, Żem go odnalazł, żem go się nabawił, Z czego on powstał i z jakiej materii Jest on zdziałany. Smutne nastroje tak mnie otępiły, Że z trudem nawet sam siebie poznaję. Salarino Myśl twoja miota się po oceanie, Gdzie twe galery o wspaniałych żaglach — Niby panowie lub możny patrycjat, Dumnie płynący podczas morskich parad — Patrzą ze wzgardą na małych handlarzy, Którzy w pokłonach pokornie witają Okręty, mknące na utkanych skrzydłach. Solanio Wierz mi, mój panie, że gdyby po morzu Płynęły moje ładowne okręty, Najlepsza cząstka mych uczuć byłaby Z dała ode mnie, hen, przy mych nadziejach. Zrywałbym trawę, by poznać lot wiatrów, Ślęczałbym długo nad mapami portów, Zatok, przystani; wszystko, co by mogło Lęk we mnie wzbudzić i grozić mym statkom, Byłoby smutku mojego przyczyną. Salarino Dmuchanie, którym studzę moją zupę, Dreszcze gorączki budziłoby we minie Na myśl, jak wiele szkód uczynić może Morska wichura. I nie mógłbym patrzeć Na piasek, który opada w klepsydrze, By nie pomyśleć o ławicach piasku I o mieliznach. I widziałbym wtedy Mego „Andrzeja", jak grzęznąc wśród piasków, Masztem, schylonym poniżej kadłuba, Swój grób całuje. Gdybym w próg kościoła Wstąpił i kroczył wśród kamiennych ścian, Czyżbym nie wspomniał zaraz groźnych raf, Którym wystarczy tylko lekko dotknąć Burty okrętu, a moje imbiry Już są rozsiane po morzu, a fale Burzliwe stroją się w moje jedwabie. Więc krótko mówiąc: wczoraj jeszcze bogacz, A jutro nędzarz. Czyż potrafię myśleć O owych myślach i nie myśleć o tym, Że ten wypadek byłby przecież źródłem Mojego smutku? Po cóż tyle słów? Wiem, że Antonio jest smutny, ponieważ Wciąż myślą wraca do swoich towarów. Antonio O, nie. Los zrządził, że moje towary Ani nie płyną na jednym okręcie, Ani nie leżą tylko w jednym porcie. Więc mienie moje nie jest zbyt zależne Od pomyślności obecnego roku. Sprawy handlowe nie smucą mnie wcale. Salarino Więc pewnie jesteś zakochany. Antonio Ależ! Salarino Nie zakochany? Zatem jesteś smutny, Ponieważ nie ma w tobie wesołości. I równie dobrze mógłbyś śmiać się, tańczyć I głosić wkoło, że jesteś wesoły, Bo nie ma w tobie smutku. Na Janusa O dwóch obliczach! Jakże dziwne stwory Ukształtowała natura! Ten będzie Mrużyć źrenice i będzie się śmiał Niby papuga z piosenki kobziarza, Inny znów będzie miał tak kwaśny wygląd, Że nigdy nawet zębów nie wyszczerzy W uśmiechu, choćby sam Nestor przysięgał, Że dowcip dobry — i że śmiechu wart. Solanio Idzie Bassanio, twój szlachetny krewny, Wraz z nim Gracjano i Lorenco. Żegnaj. W lepszej kompanii teraz cię zostawiam. Salarino Chętnie bym został, żeby cię rozerwać, Gdyby godniejsi mnie nie uprzedzili. Antonio Zawsze wysoko cenię twą obecność. Zapewne własne wołają cię sprawy, Skoro korzystasz z pierwszej sposobności, Ażeby odejść. Bassanio, Lorenco i Gracjano wchodzą. Salarino Żegnajcie, panowie. Bassanio Kiedy, najmilsi, znów się pośmiejemy? Rzadko was widać. Czy tak już być musi? Salarino Znajdę, panowie, czas do waszych usług. Salarino i Solanio wychodzą. Lorenco Żegnaj, Bassanio, skoro już znalazłeś Swego Antonia. Ale nie zapomnij Spotkać się z nami w obiadową porę. Bassanio Przyjdę na pewno. Gracjano Signor Antonio, nie wyglądasz dobrze. Za dużo myślisz o doczesnych dobrach. Kto zbyt się o nie stara, ten je traci. Wierz mi, że jakoś dziwnie się zmieniłeś. Antonio Świat tylko światem jest dla mnie, Gracjano, Sceną, na której każdy gra swą rolę. Moja jest smutna. Gracjano Więc pozwól, że będę Grał rolę błazna. Niech zmarszczki starości Pokryją czoło wśród śmiechu i zabaw! Niech raczej wino mą wątrobę spala, Niżby od jęków miało zziębnąć serce! Dlaczego człowiek o gorącej krwi Ma być jak dziadka pomnik z alabastru I spać na jawie, popadać w żółtaczkę, W kwaśne humory? Posłuchaj, Antonio — Kocham cię. Miłość przeze mnie przemawia. Są ludzie, których oblicza pokrywa Maska, podobna stojącemu bagnu. Ci ludzie milczą, gdyż pragną w ten sposób Oblec się w pozór wiedzy i powagi, I mądrych myśli. I zda się, że mówią: „Jestem wyrocznią. Gdy otwieram usta, Niechaj pies nawet szczeknąć się nie waży." O, mój Antonio, ja znam dobrze takich, Którzy dlatego uchodzą za mędrców, Że nic nie mówią. Jestem przekonany, Że gdyby oni nagle przemówili, Niejeden słuchacz byłby potępiony, Gdyż swych rozmówców nazwałby — głupcami. Powiem ci o tym więcej innym razem -— Lecz teraz nie łów na tę smutną wędkę Złudnych pozorów — tych kiełbi głupoty. Chodź, mój Lorenco. Tymczasem żegnajcie. Moje kazanie skończę po obiedzie. Lorenco Do zobaczenia w obiadową porę. Gracjano nigdy nie daje mi mówić, Jestem więc chyba jednym z niemych mędrców. Gracjano Gdy przez dwa lata pobędziemy razem, Nie poznasz dźwięku własnego języka. Antonio Do zobaczenia. W gadułę się zmienię Z sympatii do was. Gracjano Niechże tak się etanie. Milczeć powinny — to maksyma święta! — Wędzony ozór i skromne dziewczęta. Gracjano i Lorenco wychodzą. Antonio Gdzie sens odnaleźć w jego gadaninie? Bassanio Gracjano gada więcej bzdur niż ktokolwiek inny w We- necji. Jego rozumne słowa są jak dwa ziarnka pszenicy ukryte w dwóch korcach plew. Możesz ich szukać cały dzień, zanim je znajdziesz. A gdy na nie wreszcie natrafisz, okaże się, że wcale mie były warte szukania. Antonio A teraz powiedz, kto jest tą kobietą, Do której pragniesz tajnie pielgrzymować, Jak to uczynić ongi ślubowałeś. Przyrzekłeś wszystko dzisiaj opowiedzieć. Bassanio Dobrze wiesz o tym, mój drogi Antonio, Jak nadszarpnąłem moje majętności Wiodąc tryb życia bardziej okazały, Niż na to skromny majątek pozwalał. Lecz nie narzekam, że muszę się wyrzec Tych wytworności. Bo pragnę jedynie — A to jest dzisiaj moją główną troską — Z honorem spłacić moje wielkie długi, W które wplątało mnie życie rozrzutne. Tobie, Antonio, winienem najwięcej — W pieniądzach oraz w uczuciach przyjaźni. Wierząc w twą przyjaźń, pragnę ci odsłonić Moje zamiary, przy których pomocy Chcę się uwolnić od ciężaru długów. Antonio Odkryj swe plany, mój dobry Bassanio, A jeśli one — jak ty sam dotychczas — Nie przekraczają granicy honoru, Bądź przekonany, że siebie i kiesę Oddam bez słowa na twoje usługi. Bassanio Za szkolnych czasów, gdy strzelałem z łuku, A strzała moja gdzieś się zabłąkała, Wówczas w ślad za nią, w tym samym kierunku, Drugą rozważnym wypuszczałem lotem I tym sposobem, ryzykując obie, Często dwie strzały razem znajdowałem. Ten przykład z czasów dzieciństwa przytaczam, Gdyż to, co teraz ci powiem, jest równie Niewinne. Słuchaj. — Jestem twym dłużnikiem. Zmarnotrawiłem pożyczony pieniądz. Lecz jeśli zechcesz znów wypuścić strzałę W kierunku, w którym pierwszą wypuściłeś, To jestem pewien, że pilnując mety Obie odnajdę albo ci odniosę Drugą przez ciebie zaryzykowaną. Antonio Ty znasz mnie dobrze. Na próżno czas tracisz, Klucząc przedmową wokół mej przyjaźni. Zaiste, większą wyrządzasz mi krzywdę Zwątpiwszy we mnie, niż gdybyś roztrwonił Całe me mienie. Więc tylko mi powiedz, Co mam uczynić lub co twoim zdaniem Winienem teraz przedsięwziąć, a jestem Do twoich usług. Zatem powiedz, proszę. Bassanio Jest w Belmont pewna bogata dziedziczka, Piękna, piękniejsza nad wszelkie wyrazy. Jest rzadkich zalet. Ongi wyczytałem W jej oczach słodką i milczącą wieść... Zowie się Porcja. Cnotami jest równa Córce Katona, Brutusowej Porcji. Jej wielką wartość zna szeroki świat, Bo cztery wiatry ze wszystkich wybrzeży Spędzają ku niej możnych zalotników. Słoneczne loki jej skroń ocieniają Jak złote runo i czynią, że Belmont Równe się staje wybrzeżom Kolchidy. Wielu Jazonów o jej dłoń się stara — O, mój Antonio, gdybym zdobył środki, Którymi mógłbym walczyć z rywalami, Jakieś przeczucie mówi mojej duszy, Że niewątpliwie osiągnąłbym szczęście. Antonio Całe me mienie, wiesz, po morzu płynie, Nie mam też teraz pod ręką gotówki Ani towaru, by zdobyć pieniądze. Więc idź i spróbuj, czy posiadam jeszcze Kredyt w Wenecji. Do ostateczności Jak łuk go napnę, byleby cię godnie Do pięknej Porcji, do Belmont, wyprawić. Idź i poszukaj. To samo uczynię I o pieniądze rozpytywać będę. Za mą poręką pewnie je zdobędę. Wychodzą.

Wiliam Szekspir, Kupiec wenecki, przeł. Roman Brandstaetter, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1953.

Pobierz PDF książki

Typ: application/pdf

Rozmiar: 59.37 MB

Wiliam Szekspir, Akt pierwszy. Scena pierwsza, [w:] tenże, Kupiec wenecki, przeł. Roman Brandstaetter, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1953, s. 13-22.

TEI XML

Typ: text/html

Rozmiar: 0.02 MB

Autor

Shakespeare, William (1564-1616)

Tytuł ujednolicony pol.

Kupiec wenecki

Tytuł ujednolicony oryg.

Merchant of Venice

Tytuł kolekcji

Kupiec wenecki

Tytuł przekładu

Kupiec wenecki

Rok wydania

1953

Rok powstania

1950-1960

Miejsce wydania

Warszawa

Miejsce powstania

Zakopane

Źródło skanu

Zbiory prywatne

Lokalizacja oryginału

Open Source Shakespeare (OSS)

Kupiec wenecki

Tytuł ujednolicony pol.

Kupiec wenecki

Tytuł ujednolicony oryg.

Merchant of Venice

Źródło skanu

Zbiory prywatne

Tłumacz

Brandstaetter, Roman (1906-1987)

Roman Brandstaetter (1906–1987) był poetą, prozaikiem i tłumaczem. Zarówno w życiu, jak i w twórczości łączył dziedzictwo judaizmu i chrześcijaństwa...