Wiliam Szekspir, Akt pierwszy. Scena pierwsza, [w:] tenże, Kupiec wenecki, przeł. Roman Brandstaetter, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1953, s. 13-22.
AKT I
Scena pierwsza
Wenecja. Ulica.
Antonio, Salarino i Solanio wchodzą
Antonio
Nie wiem, dlaczego jestem taki smutny.
Ciężkie to brzemię. I wam — jak mówicie —
Mój smutek cięży. Więc muszę wybadać,
Jak to się stało, żem popadł w ten nastrój,
Żem go odnalazł, żem go się nabawił,
Z czego on powstał i z jakiej materii
Jest on zdziałany.
Smutne nastroje tak mnie otępiły,
Że z trudem nawet sam siebie poznaję.
Salarino
Myśl twoja miota się po oceanie,
Gdzie twe galery o wspaniałych żaglach
— Niby panowie lub możny patrycjat,
Dumnie płynący podczas morskich parad —
Patrzą ze wzgardą na małych handlarzy,
Którzy w pokłonach pokornie witają
Okręty, mknące na utkanych skrzydłach.
Solanio
Wierz mi, mój panie, że gdyby po morzu
Płynęły moje ładowne okręty,
Najlepsza cząstka mych uczuć byłaby
Z dała ode mnie, hen, przy mych nadziejach.
Zrywałbym trawę, by poznać lot wiatrów,
Ślęczałbym długo nad mapami portów,
Zatok, przystani; wszystko, co by mogło
Lęk we mnie wzbudzić i grozić mym statkom,
Byłoby smutku mojego przyczyną.
Salarino
Dmuchanie, którym studzę moją zupę,
Dreszcze gorączki budziłoby we minie
Na myśl, jak wiele szkód uczynić może
Morska wichura. I nie mógłbym patrzeć
Na piasek, który opada w klepsydrze,
By nie pomyśleć o ławicach piasku
I o mieliznach. I widziałbym wtedy
Mego „Andrzeja", jak grzęznąc wśród piasków,
Masztem, schylonym poniżej kadłuba,
Swój grób całuje. Gdybym w próg kościoła
Wstąpił i kroczył wśród kamiennych ścian,
Czyżbym nie wspomniał zaraz groźnych raf,
Którym wystarczy tylko lekko dotknąć
Burty okrętu, a moje imbiry
Już są rozsiane po morzu, a fale
Burzliwe stroją się w moje jedwabie.
Więc krótko mówiąc: wczoraj jeszcze bogacz,
A jutro nędzarz. Czyż potrafię myśleć
O owych myślach i nie myśleć o tym,
Że ten wypadek byłby przecież źródłem
Mojego smutku? Po cóż tyle słów?
Wiem, że Antonio jest smutny, ponieważ
Wciąż myślą wraca do swoich towarów.
Antonio
O, nie. Los zrządził, że moje towary
Ani nie płyną na jednym okręcie,
Ani nie leżą tylko w jednym porcie.
Więc mienie moje nie jest zbyt zależne
Od pomyślności obecnego roku.
Sprawy handlowe nie smucą mnie wcale.
Salarino
Więc pewnie jesteś zakochany.
Antonio
Ależ!
Salarino
Nie zakochany? Zatem jesteś smutny,
Ponieważ nie ma w tobie wesołości.
I równie dobrze mógłbyś śmiać się, tańczyć
I głosić wkoło, że jesteś wesoły,
Bo nie ma w tobie smutku. Na Janusa
O dwóch obliczach! Jakże dziwne stwory
Ukształtowała natura! Ten będzie
Mrużyć źrenice i będzie się śmiał
Niby papuga z piosenki kobziarza,
Inny znów będzie miał tak kwaśny wygląd,
Że nigdy nawet zębów nie wyszczerzy
W uśmiechu, choćby sam Nestor przysięgał,
Że dowcip dobry — i że śmiechu wart.
Solanio
Idzie Bassanio, twój szlachetny krewny,
Wraz z nim Gracjano i Lorenco. Żegnaj.
W lepszej kompanii teraz cię zostawiam.
Salarino
Chętnie bym został, żeby cię rozerwać,
Gdyby godniejsi mnie nie uprzedzili.
Antonio
Zawsze wysoko cenię twą obecność.
Zapewne własne wołają cię sprawy,
Skoro korzystasz z pierwszej sposobności,
Ażeby odejść.
Bassanio, Lorenco i Gracjano wchodzą.
Salarino
Żegnajcie, panowie.
Bassanio
Kiedy, najmilsi, znów się pośmiejemy?
Rzadko was widać. Czy tak już być musi?
Salarino
Znajdę, panowie, czas do waszych usług.
Salarino i Solanio wychodzą.
Lorenco
Żegnaj, Bassanio, skoro już znalazłeś
Swego Antonia. Ale nie zapomnij
Spotkać się z nami w obiadową porę.
Bassanio
Przyjdę na pewno.
Gracjano
Signor Antonio, nie wyglądasz dobrze.
Za dużo myślisz o doczesnych dobrach.
Kto zbyt się o nie stara, ten je traci.
Wierz mi, że jakoś dziwnie się zmieniłeś.
Antonio
Świat tylko światem jest dla mnie, Gracjano,
Sceną, na której każdy gra swą rolę.
Moja jest smutna.
Gracjano
Więc pozwól, że będę
Grał rolę błazna. Niech zmarszczki starości
Pokryją czoło wśród śmiechu i zabaw!
Niech raczej wino mą wątrobę spala,
Niżby od jęków miało zziębnąć serce!
Dlaczego człowiek o gorącej krwi
Ma być jak dziadka pomnik z alabastru
I spać na jawie, popadać w żółtaczkę,
W kwaśne humory? Posłuchaj, Antonio —
Kocham cię. Miłość przeze mnie przemawia.
Są ludzie, których oblicza pokrywa
Maska, podobna stojącemu bagnu.
Ci ludzie milczą, gdyż pragną w ten sposób
Oblec się w pozór wiedzy i powagi,
I mądrych myśli. I zda się, że mówią:
„Jestem wyrocznią. Gdy otwieram usta,
Niechaj pies nawet szczeknąć się nie waży."
O, mój Antonio, ja znam dobrze takich,
Którzy dlatego uchodzą za mędrców,
Że nic nie mówią. Jestem przekonany,
Że gdyby oni nagle przemówili,
Niejeden słuchacz byłby potępiony,
Gdyż swych rozmówców nazwałby — głupcami.
Powiem ci o tym więcej innym razem -—
Lecz teraz nie łów na tę smutną wędkę
Złudnych pozorów — tych kiełbi głupoty.
Chodź, mój Lorenco. Tymczasem żegnajcie.
Moje kazanie skończę po obiedzie.
Lorenco
Do zobaczenia w obiadową porę.
Gracjano nigdy nie daje mi mówić,
Jestem więc chyba jednym z niemych mędrców.
Gracjano
Gdy przez dwa lata pobędziemy razem,
Nie poznasz dźwięku własnego języka.
Antonio
Do zobaczenia. W gadułę się zmienię
Z sympatii do was.
Gracjano
Niechże tak się etanie.
Milczeć powinny — to maksyma święta! —
Wędzony ozór i skromne dziewczęta.
Gracjano i Lorenco wychodzą.
Antonio
Gdzie sens odnaleźć w jego gadaninie?
Bassanio
Gracjano gada więcej bzdur niż ktokolwiek inny w We-
necji. Jego rozumne słowa są jak dwa ziarnka pszenicy
ukryte w dwóch korcach plew. Możesz ich szukać cały
dzień, zanim je znajdziesz. A gdy na nie wreszcie natrafisz,
okaże się, że wcale mie były warte szukania.
Antonio
A teraz powiedz, kto jest tą kobietą,
Do której pragniesz tajnie pielgrzymować,
Jak to uczynić ongi ślubowałeś.
Przyrzekłeś wszystko dzisiaj opowiedzieć.
Bassanio
Dobrze wiesz o tym, mój drogi Antonio,
Jak nadszarpnąłem moje majętności
Wiodąc tryb życia bardziej okazały,
Niż na to skromny majątek pozwalał.
Lecz nie narzekam, że muszę się wyrzec
Tych wytworności. Bo pragnę jedynie
— A to jest dzisiaj moją główną troską —
Z honorem spłacić moje wielkie długi,
W które wplątało mnie życie rozrzutne.
Tobie, Antonio, winienem najwięcej —
W pieniądzach oraz w uczuciach przyjaźni.
Wierząc w twą przyjaźń, pragnę ci odsłonić
Moje zamiary, przy których pomocy
Chcę się uwolnić od ciężaru długów.
Antonio
Odkryj swe plany, mój dobry Bassanio,
A jeśli one — jak ty sam dotychczas —
Nie przekraczają granicy honoru,
Bądź przekonany, że siebie i kiesę
Oddam bez słowa na twoje usługi.
Bassanio
Za szkolnych czasów, gdy strzelałem z łuku,
A strzała moja gdzieś się zabłąkała,
Wówczas w ślad za nią, w tym samym kierunku,
Drugą rozważnym wypuszczałem lotem
I tym sposobem, ryzykując obie,
Często dwie strzały razem znajdowałem.
Ten przykład z czasów dzieciństwa przytaczam,
Gdyż to, co teraz ci powiem, jest równie
Niewinne. Słuchaj. — Jestem twym dłużnikiem.
Zmarnotrawiłem pożyczony pieniądz.
Lecz jeśli zechcesz znów wypuścić strzałę
W kierunku, w którym pierwszą wypuściłeś,
To jestem pewien, że pilnując mety
Obie odnajdę albo ci odniosę
Drugą przez ciebie zaryzykowaną.
Antonio
Ty znasz mnie dobrze. Na próżno czas tracisz,
Klucząc przedmową wokół mej przyjaźni.
Zaiste, większą wyrządzasz mi krzywdę
Zwątpiwszy we mnie, niż gdybyś roztrwonił
Całe me mienie. Więc tylko mi powiedz,
Co mam uczynić lub co twoim zdaniem
Winienem teraz przedsięwziąć, a jestem
Do twoich usług. Zatem powiedz, proszę.
Bassanio
Jest w Belmont pewna bogata dziedziczka,
Piękna, piękniejsza nad wszelkie wyrazy.
Jest rzadkich zalet. Ongi wyczytałem
W jej oczach słodką i milczącą wieść...
Zowie się Porcja. Cnotami jest równa
Córce Katona, Brutusowej Porcji.
Jej wielką wartość zna szeroki świat,
Bo cztery wiatry ze wszystkich wybrzeży
Spędzają ku niej możnych zalotników.
Słoneczne loki jej skroń ocieniają
Jak złote runo i czynią, że Belmont
Równe się staje wybrzeżom Kolchidy.
Wielu Jazonów o jej dłoń się stara —
O, mój Antonio, gdybym zdobył środki,
Którymi mógłbym walczyć z rywalami,
Jakieś przeczucie mówi mojej duszy,
Że niewątpliwie osiągnąłbym szczęście.
Antonio
Całe me mienie, wiesz, po morzu płynie,
Nie mam też teraz pod ręką gotówki
Ani towaru, by zdobyć pieniądze.
Więc idź i spróbuj, czy posiadam jeszcze
Kredyt w Wenecji. Do ostateczności
Jak łuk go napnę, byleby cię godnie
Do pięknej Porcji, do Belmont, wyprawić.
Idź i poszukaj. To samo uczynię
I o pieniądze rozpytywać będę.
Za mą poręką pewnie je zdobędę.
Wychodzą.
Wiliam Szekspir, Kupiec wenecki, przeł. Roman Brandstaetter, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1953.
Wiliam Szekspir, Akt pierwszy. Scena pierwsza, [w:] tenże, Kupiec wenecki, przeł. Roman Brandstaetter, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1953, s. 13-22.
Kupiec wenecki
Tytuł ujednolicony pol.
Tytuł ujednolicony oryg.
Merchant of Venice
Źródło skanu
Zbiory prywatne