William Shakespeare, Akt pierwszy, scena pierwsza, [w:] tenże, Wiele hałasu o nic, Wieczór Trzech Króli albo co chcecie, przeł. Stanisław Barańczak, „W drodze”, Poznań 1994, s. 11-26.
Dowiaduję się z tego listu, że do Messyny ma przybyć dziś
wieczór Don Pedro, książę Aragonii.
W tej chwili jest już całkiem blisko. Kiedy go opuszczałem,
miał przed sobą najwyżej trzy mile drogi.
Spośród wyższych dowódców — niewielu, a ze znaczniej-
szych rodów — nikogo.
Zwycięstwo podwaja swe rozmiary, gdy triumfator wraca
na czele armii w jej pełnym składzie. Czytam tu, że Don
Pedro obdarzył wielkimi honorami młodego Florentyńczyka
imieniem Claudio.
Zasłużył na to w całej pełni, a Don Pedro stosownie do za-
sług go nagrodził. Ponad wiek sobie poczynał — postać ja-
gnięcia, a postępki jaguara! Przeszedł wszelkie oczekiwa-
nia tak dalece, że nie oczekujcie, abym wam wyjaśnił, jak
to być mogło.
Claudio ma tu w Messynie stryja, którego to wszystko wiel-
ce ucieszy.
Doręczyłem mu już listy, a jego radość pośpieszyła na spo-
tkanie dobrych wieści tak gwałtownie, że aby móc się po-
kazać naszym oczom, pożyczyła naprędce najskromniejsze
odzienie od smutku.
Naturalna to powódź, jeśli serce przepełnione uczuciem.
Twarz tak obmyta to dopiero nasza twarz prawdziwa i szcze-
ra. O ileż lepiej płakać z radości, niż znajdować radość
w płaczu!
Powiedz mi, panie, z łaski swojej: czy signor Riposta wrócił
z wojny, czy też nie?
Nie znam nikogo o takim nazwisku, pani. W armii nie mie-
liśmy takiego żołnierza.
Ach, jego! Wrócił — i znowu żarty go się trzymają jak
dawniej.
Porozwieszał raz po całej Messynie ulotki z rymami, w któ-
rych wyzywał Kupidyna na zawody w strzelaniu z łuku. Bła-
zen mojego wujaszka przeczytał to i, podpisując się jako
Kupidyn, wyzwanie przyjął — ale do zawodów w rzucaniu
strzałkami do tarczy. Bądź tak dobry i zdradź mi: ilu wro-
gów pan Benedick zabił i zjadł na tej wojnie? Wystarczy,
ilu zabił. Bo i tak obiecałam mu zjeść wszystko, co mu się
uda uśmiercić.
Naprawdę, siostrzenico, zbyt surowa jesteś dla pana Bene-
dicka. Ale on ci odpłaci tą samą monetą, to pewne.
Pomagając zjadać stęchły prowiant? Bardzo z niego wale-
czny zjadacz, o wybornym apetycie.
Dobry żołnierz tak, że głowę dam zawróci, czy dobry żoł-
nierz tak, że mężczyzna na jego widok zawróci i ucieknie?
Jest panem w oczach panów, mężczyzną w oczach męż-
czyzn; pełen po brzegi wszelkich czcigodnych cnót.
Pełen po brzegi, czyli wypchany? Rzeczywiście: pajac. Wy-
pchany nie cnotami, ale szmatami. Ale cóż: nikt nie jest do-
skonały.
Nie bierz, panie, słów mojej siostrzenicy na serio: byłoby
to opacznym ich odczytaniem. Pomiędzy nią a panem Be-
nedickiem toczy się coś w rodzaju wojny na wesoło. Przy
każdym spotkaniu — kolejna potyczka dowcipów.
Jemu, niestety, nic się w tych potyczkach nie udaje. W na-
szym ostatnim starciu cztery z pięciu władz jego umysłu ze-
szły z placu boju ciężko kontuzjowane i teraz jedna rządzi
całym człowiekiem. Jeśli więc wciąż ma dość rozumu, żeby
się ciepło odziać w zimny dzień — niech sobie ten fakt
wypisze na herbie, żeby nikt go nie pomylił z jego koniem.
Bo też jedynie po tej resztce rozsądku można poznać, że
jest jeszcze stworzeniem rozumnym. A któż jest teraz jego
towarzyszem? Co miesiąc ma innego przyjaciela na śmierć
i życie.
Nie tylko możliwe: najprostsze w świecie. Wierna przyjaźń
jest dla niego jak kapelusz: noszony stale, ale w każdej
chwili można go Przefasonować.
Widzę, pani, że pan Benedick nie wpisał się do księgi pa-
miątkowej twoich faworytów.
Gdyby wpisał mi się do jakiejkolwiek księgi, spaliłabym
cały swój księgozbiór. Ale powiedz, proszę: kto mu dotrzy-
muje towarzystwa? Czy nie znalazł się żaden młody awan-
turnik, gotów wyprawić się z nim w podróż do wszystkich
diabłów?
Pan Benedick przebywa najczęściej w towarzystwie tego
szlachetnego młodzieńca, Claudia.
Boże święty, jeszcze się do niego przyczepi jak jaka choro-
ba! Ten pan udziela się otoczeniu łatwiej niż dżuma, a kto
się nim zarazi, natychmiast zostaje dotknięty słabością
umysłu. Boże, miej w swej opiece szlachetnego Claudia! Je-
śli zarazi się Benedickiem, wyda z tysiąc funtów, zanim się
wykuruje.
Signor Leonato, mój drogi, sam wychodzisz kłopotom na
spotkanie? Powszechnym obyczajem jest raczej unikanie
kosztów, a ty idziesz im naprzeciw z otwartymi ramionami.
Pod postacią Waszej Łaskawości jeszcze nigdy kłopot nie
nawiedził mojego domu. Gdy kłopot nas opuszcza, pozostaje
ulga; gdy natomiast ty, książę, opuszczasz nasze progi,
znika wszelka szczęśliwość, a pozostaje smutek.
Nazbyt ochoczo witasz swoje brzemię. A to chyba twoja
córka?
Nie mogłem mieć, signor Benedicku: w tych czasach byłeś
przecież jeszcze dzieckiem.
Celna odpowiedź, Benedicku! Na jej podstawie łatwo się
domyślić, kim jesteś teraz, w wieku męskim. Ale naprawdę
same rysy tego dziewczęcia wskazują, kto jest jej ojcem.
Bądź, pani, szczęśliwa z podobieństwa do tak czcigodnego
ojca.
Skoro tym ojcem jest signor Leonato, przy całym podobień-
stwie nie chciałaby mieć jego głowy na swoim karku, choć-
by jej dawano za to całą Messynę.
Dziwię się, że wciąż ci się chce gadać, signor Benedicku.
Nikt cię przecież nie słucha.
Kogóż to ja widzę — moja droga signorina Pogarda! Jak to,
pani wciąż żyje?
Czyż pogarda może umrzeć, jeżeli syci się strawą tak po-
żywną jak signor Benedick? Najwykwintniejsza Dworność
zmienia się w Pogardę, gdy ty przed nią stajesz.
Dwornością nazywasz zatem chorągiewkę na dachu? Ale to
rzecz stwierdzona, że uwielbiają mnie wszystkie kobiety —
wszystkie z wyjątkiem ciebie. A ja mogę tylko pragnąć,
aby serce w mej piersi nie było aż tak niewzruszone, bo
— prawdę mówiąc — nie kocham żadnej.
A to doprawdy niebywały uśmiech losu dla kobiet! Nie
muszą przynajmniej znosić twoich trudnych do zniesienia
zalotów. Co do mnie, składam dzięki Bogu i własnej zimnej
krwi, że pod tym względem jesteśmy z tobą podobnego
usposobienia. Wolałabym słuchać psa ujadającego na wronę
niż mężczyzny ślubującego mi miłość.
Oby Bóg ci pozwolił trwać w tym nastroju, pani! Przynaj-
mniej ten czy ów szlachcic nie będzie obnosił twarzy roz-
drapanej twoimi pazurami.
Takiej twarzy jak twoja nawet ślady pazurów nie mogą bar-
dziej oszpecić.
Wolę już język ptasi niż taki jak twój — zdatny jedynie dla
czworonogów.
Gdybyż to mój koń był tak rączy i niezmordowany jak twój
język! Ale cwałuj sobie dalej w imię Boże — ja już skoń-
czyłem.
Chomąto za ciężkie, co? Wiecznie ta sama wymówka.
Znam cię, panie, nie od dziś.
Tak się sprawa przedstawia, Leonato. — Signor Claudio
i signor Benedicku, mój drogi przyjaciel Leonato zaprasza
nas wszystkich. Mówię mu, że zabawimy tu co najmniej
miesiąc, a on modli się serdecznie, aby jakaś przyczyna
zatrzymała nas na dłużej. Odważyłbym się przysiąc, że nie
jest w tej modlitwie obłudnikiem: płynie ona istotnie z głębi
serca.
Gdybyś, książę, taką przysięgę rzeczywiście złożył, nie po-
pełniłbyś krzywoprzysięstwa.
Pozwól, że cię powitam, panie, i pogratuluję pogodzenia
się z księciem, twym bratem. Winien ci jestem wszelkie
służby.
Czy pytasz, jak człowiekowi uczciwemu przystoi, o moją
prostą i szczerą opinię, czy też mam ci odpowiedzieć
w swojej zwykłej manierze przysięgłego wroga płci nie-
wieściej?
No cóż, sądzę, że na niebotyczne pochwały jest za niska,
na wyrazy olśnienia ma zbyt ciemną cerę, a na ogromne
zachwyty jest zbyt drobna. Tyle tylko mogę jej przyznać,
że gdyby była inna niż jest, byłaby nieładna, a ponieważ
nie jest inna niż jest, widocznie nie jest w moim guście.
Myślisz, że mówię żartem. Proszę cię, powiedz serio, jak ci
się podoba.
Czym zapłaciłbym za taki klejnot? Świata całego byłoby za
mało.
Przeciwnie, wystarczyłoby, i jeszcze w dodatku dostałbyś
puzderko, żeby w nim ten klejnot trzymać. Ale czy ty mó-
wisz poważnie? Czy raczej bawisz się w szydercę, głosząc
umyślnie nonsensy, na przykład że Kupidyn był bystrookim
łowcą zajęcy, a Hefajstos wybornym cieślą? Powiedz, w ja-
kiej tonacji zacząć, żeby się włączyć w twoją śpiewkę?
W moich oczach jest to najśliczniejsze dziewczę, jakie w ży-
ciu widziałem.
Moje oczy wciąż jeszcze widzą dobrze bez okularów,
a przecież nic takiego nie spostrzegły. Co innego jej kuzy-
nka: gdyby nie była taką opętaną furiatką, górowałaby nad
nią urodą jak pierwszy dzień maja góruje nad ostatnim grud-
nia. Mam nadzieję, że nie nęci cię stan małżeński? A może
nęci?
Przysiągłem, że mnie nigdy nie znęci; a jednak, gdyby to
Hero zechciała mnie poślubić, wątpię, czy dotrzymałbym
słowa.
Do tego więc doszło? Do licha, czy nie ma na świecie czło-
wieka, który by nosił nakrycie głowy, żeby się nie zazię-
bić, a nie żeby ukryć rogi? Czy nigdy nie zobaczę kawa-
lera po sześćdziesiątce? A idźże do diaska! Jeśli koniecznie
chcesz dać kark pod jarzmo, to noś jego odciski na skórze
i spędzaj niedziele na łonie rodziny, ziewając od rana do
wieczora. Spójrz, Don Pedro wrócił i rozgląda się za tobą.
Co to za sekret tak was zatrzymał, że nie poszliście za
nami do Leonata?
Dyskrecja nie pozwala mi odpowiedzieć, ale jeżeli Wasza
łaskawość wyda rozkaz...
Hrabio Claudio — sam słyszałeś. Potrafię dochować se-
kretu jak niemowa — przynajmniej chciałbym, aby tak
o mnie sądzono — ale lojalność wobec władcy, sam rozu-
miesz, lojalność wobec władcy!... Otóż Claudio jest zako-
chany. W kim? To pytanie powinien zadać Wasza Łaska-
wość. Claudio w odpowiedzi wyjawi zresztą niedużo, bo
też nieduża wzrostem jest córka Leonata, Hero, w której
się zakochał.
Gdyby tak się rzecz miała, właśnie tak by ją Benedick wy-
paplał.
Jeśli moje uczucie wkrótce się nie odmieni, będę się raczej
modlił: „Broń Boże, żeby miało być inaczej!"
Amen — jeśli rzeczywiście ją kochasz, bo panna warta
tego, i to bardzo.
I ja to samo — słowo podwójnego honoru szlachcica do
drugiej potęgi.
A ja ani nie czuję, żeby ją trzeba było kochać, ani nie
wiem, za co ją tak cenić — ale tego przekonania, czy ra-
czej braku przekonania, nie wyjawię, choćby mnie żywcem
palono. Zginę wraz z nim na stosie.
Zawsze byłeś zatwardziałym heretykiem w swojej pogar-
dzie dla piękności.
I dawno byś się wyrzekł tej herezji, gdyby nie upór i zła
wola.
Za to, że mnie kobieta poczęła, jestem wdzięczny; za to, że
mnie wychowała, składam podobnie pokorne dzięki. Ale
kobiety muszą mi wybaczyć, że nie mam wielkiej ochoty,
aby wyrastało mi z czoła coś w rodzaju rozgałęzionego
wieszaka. A ponieważ nie chcę krzywdzić ich wszystkich
okazując brak zaufania jednej z nich, najlepiej wyjdę na
tym, że nie zaufam żadnej. Konkluzja: dokonam żywota jako
kawaler, ale przynajmniej zaoszczędzę mnóstwo pieniędzy
na różne przyjemności, które mi tę smutną dolę osłodzą.
Z gniewu, z choroby, z głodu — może, ale nie z miłości.
Jeśli dowiedziesz, książę, że wychudłem z miłości bardziej
niż utyłem z obżarstwa — możesz mi wykłuć oczy piórem
jakiegoś satyryka i powiesić mnie na drzwiach zamtuza
w charakterze ślepego Kupidyna.
Dobrze, ale jeśli kiedyś zaprzesz się tej wiary, nie dziw się,
że cię wezmą na języki.
Jeśli się tego dopuszczę, zawieś mnie w koszyku jak kota
i niech się na mnie ćwiczą łucznicy; a tego, który mnie tra-
fi, niech poklepią po ramieniu i dadzą mu przezwisko Ro-
bin Hood.
Cóż, zobaczymy, co czas przyniesie. Jak to mówią, z cza-
sem i dziki byk podźwignie jarzmo.
Dziki byk — może; lecz jeśli podźwignie je roztropny Be-
nedick, wyrwij bykowi rogi i przytwierdź mi je do czoła,
a potem niech mnie wymalują na jakimś bohomazie i wiel-
kimi literami, tak jak na szyldach „Dobry koń do wynaję-
cia", niech podpiszą: „Benedick, człowiek żonaty".
Jeśli coś takiego się wydarzy, twoja rogata dusza tego nie
ścierpi.
O, nie: jeżeli tylko Kupidyn nie wystrzelał całego kołczanu
w Wenecji, tym mieście miłosnych swawoli, wkrótce za-
drżysz, przebity jego strzałą.
Z biegiem godzin zmiękniesz. Tymczasem, mój miły panie,
ruszaj do Leonata. Pokłoń mu się ode mnie i powiedz, że
na wieczerzę stawię się punktualnie; bo też w istocie po-
czynił wielkie przygotowania.
Do tak skomplikowanej misji oby starczyło mi bystrości!
A zatem polecam szanownych panów...
Opiece Opatrzności. Dan w domu moim, gdybym posiadał
takowy...
Dnia szóstego lipca roku bieżącego, Twój całym sercem
oddany Benedick.
Nie kpijcie sobie, nie kpijcie. Cała ta wasza rozmowa to
nic tylko ozdobne falbanki ponaszywane bez ładu i składu.
Zanim znów zaczniecie przedrzeźniać stare formułki, zasta-
nówcie się, czy sami jesteście bez winy. Z tym was pozo-
stawiam.
William Shakespeare, Wiele hałasu o nic, [w:] tenże, Wiele hałasu o nic, Wieczór Trzech Króli albo co chcecie, przeł. Stanisław Barańczak, „W drodze”, Poznań 1994, s. 5-160.
Plik zabezpieczony
Typ: application/pdf
Rozmiar: 67.40 MB
William Shakespeare, Akt pierwszy, scena pierwsza, [w:] tenże, Wiele hałasu o nic, Wieczór Trzech Króli albo co chcecie, przeł. Stanisław Barańczak, „W drodze”, Poznań 1994, s. 11-26.
Wiele hałasu o nic
Tytuł ujednolicony pol.
Tytuł ujednolicony oryg.
Much Ado about Nothing
Źródło skanu
Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego