William Shakespeare, Akt pierwszy, scena pierwsza, [w:] tenże, Romeo i Julia, przeł. Stanisław Barańczak, „W drodze”, Poznań 1990, s. 11-24.

<title type="main">Romeo i Julia Romeo i Julia William Shakespeare Autor przekładu Barańczak, Stanisław (1946-2014) "W Drodze" Poznań
AKT PIERWSZY
Scena pierwsza Ulica w Weronie. Wchodzą Samson i Grzegorz, słudzy domu Capulettich, uzbro- jeni w krótkie mieczyki i tarcze. SAMSON

Pytam się, Grzegorzu, jeszcze raz: czy mamy bez końca znosić obrazy?

GRZEGORZ

Ano, chyba nie: w końcu nie jesteśmy nosicielami ob- razów.

SAMSON

Nie obrazów, tylko obraz. „Ta obraza", nie „ten obraz" — rozumiesz wreszcie? Nie damy się obrażać — to chciałem powiedzieć. Na próbę obrażenia nas odpo- wiemy podnosząc broń.

GRZEGORZ I odnosząc obrażenia. SAMSON

A co mi tam! Ja zawsze dobywam miecza, kiedy mnie kto zaczepi.

GRZEGORZ Chyba że miecz ci się o coś zaczepi. SAMSON

Każdy z tych psów z domu Montecchich działa mi na nerwy.

GRZEGORZ I z tego zdenerwowania zmykasz jak najdalej. SAMSON

Nie, co najwyżej wyniośle przechodzę na drugą stronę ulicy. Ale jeśli kiedyś naprawdę się zdenerwuję, dojdzie do strasznej rzezi. Nie przepuszczę żadnemu z nich — ani mężczyźnie, ani kobiecie.

GRZEGORZ

Zwłaszcza twoje zmagania z kobietami mogą być napra- wdę strasznym widowiskiem.

SAMSON

A jakże. Mężczyźni będą padali od cięć mego miecza, a kobiety będą padały jak ścięte na sam mój widok.

GRZEGORZ

O czym my w ogóle mówimy? W tej całej waśni biorą udział tylko nasi panowie i my, ich ludzie.

SAMSON

Kobiety też ludzie. W niczym ich nie pokrzywdzę — będę wobec nich równie nieubłagany. Kiedy już powalę mężczyzn, zabiorę się do powalania kobiet.

GRZEGORZ Zadbaj chociaż o to, żeby padały na coś miękkiego. SAMSON Jakieś łóżko na przykład. GRZEGORZ

Właśnie. Z kobietami trzeba delikatnie. One też coś z tego muszą mieć.

SAMSON

Już ja się postaram, żeby miały. W łóżku robi się ze mnie zupełne zwierzę.

GRZEGORZ

Szkoda, że nie ma wtedy jakiejś kobiety przy tobie. Ale wyciągnij no swoje narzędzie — widzę dwóch ludzi z domu Montecchich.

Wchodzą Abraham i Baltazar. SAMSON Miecz dobyty. Zaczep ich; ja będę ubezpieczał tyły. GRZEGORZ Żeby podać tyły dla własnego bezpieczeństwa? SAMSON O mnie się nie bój. GRZEGORZ

Bać się o ciebie? Jeszcze mi tego do szczęścia brako- wało.

SAMSON

Urządźmy to tak, żeby prawo było po naszej stronie: niech oni zaczną.

GRZEGORZ

Wykrzywię się na nich, kiedy będziemy się mijali, i niech to sobie tłumaczą, jak zechcą.

SAMSON

Nie jak zechcą, ale jak się ośmielą. A ja im zagram na nosie; hańba im, jeśli ścierpią tę zniewagę.

ABRAHAM Czy szanowny pan gra nam na nosie? SAMSON A owszem, szanowny pan gra na nosie. ABRAHAM Ale czy szanowny pan gra nam na nosie? SAMSON na stronie do Grzegorza Czy prawo będzie po naszej stronie, jeśli przytaknę? GRZEGORZ na stronie do Samsona Nie. SAMSON

Nie, szanowny panie, nie gram wam na nosie, gram so- bie na nosie.

GRZEGORZ Czy szanowny pan szuka zaczepki? ABRAHAM Zaczepki? Nie, drogi panie. SAMSON

Bo jeśli tak, to jestem na usługi drogiego pana. Mój pan nie gorszy niż wasz.

ABRAHAM I nie lepszy. SAMSON Dajmy na to. Wchodzi Benvolio. GRZEGORZ na stronie do Samsona

Powiedz: „lepszy". Patrz, idzie tu jeden z krewnych na- szego pana.

SAMSON Właśnie, że lepszy! ABRAHAM Kłamiesz. SAMSON

Chwytajcie za broń, jeśli macie w sobie choć trochę ikry. Grzegorzu, przypomnij sobie jakieś solidne cięcie. Walczą.

BENVOLIO Odstąpcie, głupcy, i schowajcie miecze! Sami nie wiecie chyba, co robicie. Wchodzi Tybalt. TYBALT Cóż to — ty pośród tchórzliwych fagasów? Spójrz tu, Benvolio — w oczy swojej śmierci. BENVOLIO Przywracam tylko pokój. Schowaj rapier, Albo wraz ze mną rozdziel nim tych ludzi. TYBALT

Broń w ręku, a ty mówisz o pokoju? Nie, słowem „pokój" brzydzę się tak samo Jak piekłem, rodem Montecchich, i tobą. Stawaj, ty tchórzu!

Walczą. Wchodzi Oficer na czele kilku Mieszczan uzbrojonych w palki i halabardy. OFICER Chwytajcie za pałki I halabardy! Przyłożyć im zdrowo! MIESZCZANIE Precz z Montecchimi! Precz z Capulettimi! Wchodzi stary Capuletti w długiej szacie i Pani Capuletti. CAPULETTI Co to za hałas? Hej, dać mi tu rapier! PANI CAPULETTI Laski ci raczej trzeba: ledwie chodzisz. CAPULETTI Rapier, powiadam! Ten ramol Montecchi Przywlókł się i wywija mi przed nosem Swoim szpikulcem. Wchodzi stary Montecchi z Panią Montecchi. MONTECCHI Ten zbir Capuletti! — Puść mnie, kobieto. PANI MONTECCHI Na krok cię nie puszczę; Nie będziesz mi się wdawał w bijatyki. Wchodzi Książę Escalus z orszakiem. KSIĄŻĘ Hardzi poddani, wrogowie pokoju, Nie profanujcie stali krwią bliźniego! Słyszycie, ludzie? — nie, raczej zwierzęta! Czyż wy musicie ogień zgubnej furii Gasić purpurą tryskającą z żył? Pod groźbą kaźni macie mi natychmiast Wypuścić z krwawej dłoni źle użytą Broń i wysłuchać spokojnie, co powie Wasz poruszony do żywego książę. Od czasu, kiedy stary Capuletti Z Montecchim o coś tam się przemówili, Trzy burdy między waszymi domami Zdążyły wzniecić w mieście niepokoje. Doszło do tego, że nawet sędziwi Obywatele Werony musieli Zamiast stosownych do ich wieku strojów Przywdziać mundury ochotniczej straży: Starcza dłoń ściska drzewce halabardy, Która, od dawna rdzą pokoju zżarta, Dziś was rozdziela, zżartych nienawiścią. Jeśli ktoś jeszcze raz zakłóci spokój Ulic Werony — przypłaci to życiem. A teraz niechaj wszyscy się rozejdą. Ty, Capuletti, pójdziesz ze mną; ciebie, Montecchi, pragnę widzieć po południu W sali posiedzeń — tam cię powiadomię O moich dalszych decyzjach w tej sprawie. Raz jeszcze żądam od wszystkich obecnych Pod groźbą śmierci, aby się rozeszli. Wychodzą wszyscy prócz Montecchiego, Pani Montecchi i Benvolia. MONTECCHI Kto znów rozniecił ten przygasły spór? Powiedz, bratanku: widziałeś, kto zaczął? BENVOLIO Kiedy się tu zjawiłem, twoi ludzie Stali gotowi do bitki z sługami Naszego wroga. Aby ich rozdzielić, Dobyłem broni. W tym momencie wbiegł Z rapierem w dłoni rozwścieczony Tybalt: Sparzył mi ucho ognistym wyzwaniem I jął wywijać bronią, tnąc powietrze, Które na każdy bezskuteczny zamach Odpowiadało mu szyderczym świstem. Ledwie zdążyliśmy skrzyżować ostrza, Zbiegli się inni — i jedni z drugimi Zaczęli walczyć, aż jednych i drugich Rozdzielił Książę, który w końcu nadszedł. PANI MONTECCHI A gdzie Romeo? Widziałeś go dzisiaj? Dobrze, że nie wziął udziału w tej bójce. BENVOLIO Godzinę przedtem, zanim boskie słońce Twarz pokazało w złotym oknie Wschodu, Bezsenność z łóżka wywlokła mnie na dwór; Gdy przechadzałem się w sykomorowym Gaju rosnącym na zachód od miasta, Spostrzegłem w dali, mimo wczesnej pory, Waszego syna. Chciałem nawet podejść, Lecz na mój widok skrył się w leśnym gąszczu. Pojmując jego stan ducha — bo sam Łaknąłem w owej chwili samotności, Zmęczony ludźmi włącznie z samym sobą — Zamiast iść za nim, ruszyłem przed siebie, Rad, że nie muszę narzucać się komuś, Kto nie ma wielkiej ochoty mnie spotkać. MONTECCHI Nieraz o świcie już go tam widziano, Jak łzą pomnażał krople świeżej rosy I westchnieniami spulchniał biel obłoków. Lecz skoro tylko na krawędzi Wschodu Ochocze słońce zaczyna rozchylać Zasłony cienia nad łożem Aurory, Syn mój posępny ucieka przed światłem, Zamyka się na cały dzień w komnacie, Zasłania okna i nie wpuszcza nawet Promyka, tworząc sobie sztuczną noc. Na melancholię jest jedno jedyne Pewne lekarstwo: usunąć przyczynę. BENVOLIO A czy wiesz, co jest tą przyczyną, stryju? MONTECCHI Nie wiem; Romeo nie chce mi jej zdradzić. BENVOLIO Ale starałeś się go wysondować? MONTECCHI I ja, i różni jego przyjaciele; Lecz on, jedyny powiernik swych trosk, Zamyka w sobie — nie wiem, co właściwie, Jednak zamyka coś na cztery spusty, Oporny wobec pytań i dociekań. To tak, jak gdyby był pąkiem, od wewnątrz Zżartym przez czerwia, nim zdążył rozchylić Płatki i czar swój ofiarować słońcu. Gdybym mógł wiedzieć, nad czym tak boleje — Znalazłbym lek i odzyskał nadzieję. Wchodzi Romeo. BENVOLIO O, idzie. Może mi wyzna tajemną Przyczynę smutku; zostawcie go ze mną. MONTECCHI Dość już tą sprawą jesteśmy stroskani; Dowiedz się czegoś, proszę. Pójdźmy, pani. Montecchi i Pani Montecchi wychodzą BENVOLIO Witaj, kuzynie; o tak wczesnej porze Na nogach? ROMEO Wczesnej? Jeszcze nie południe? BENVOLIO Biła dopiero dziewiąta. ROMEO W zgryzocie Godziny wloką się dłużej. Ten człowiek, Który tak śpiesznie znikł — czy to mój ojciec? BENVOLIO Tak. Ale przez co tak ci się czas dłuży? ROMEO Przez to, że nie mam tego, co go skraca. BENVOLIO A więc to miłość winna? ROMEO Nie, jej brak. BENVOLIO W tobie? ROMEO Nie, w sercu tej, w której się kocham. BENVOLIO Niestety, miłość, choć niby ponętna, Srogie na sercu wypala nam piętna! ROMEO I choć przepaska oczy jej przesłania, Ofiar dopada bez chwili wahania! — Zjemy gdzieś obiad? A co to za bójka Tu się odbyła? Nie mów — wiem już wszystko. Winna nienawiść; jeszcze bardziej — miłość. Tyle sprzeczności duszę mi rozrywa: Niechętna miłość i nienawiść tkliwa, Coś narodzone z niczego, foremny Sens obrócony w wir chaosu ciemny, Ciężar marności i piórko z ołowiu, Głód wśród przesytu i choroba w zdrowiu, Jasny dym, mroźny ogień, sen na jawie, Błoga niedola — sam już nie wiem prawie, Jaką przywołać sprzeczność i zawiłość, By odmalować tę miłość-niemiłość. Ty się nie śmiejesz? BENVOLIO Prędzej bym zapłakał. ROMEO Nad czym? BENVOLIO Nad strzałą, która ci przeszywa Serce. ROMEO Tak, miłość jest jak zaraźliwa Choroba: smutek, co serce mi nęka, Ciebie zasmuca i moja udręka Z tego powodu rośnie dodatkowo: Współczucie staje mi się męką nową. Miłość to opar westchnienia: ulotny, Lecz ciężki; płomień spojrzenia: zalotny, Ale palący; morze łez: choć czyste, Jednak bezdenne. Miłość jest zaiste Dławiącą żółcią i zbawczym balsamem, Jest metodycznym szałem — wciąż tym samym I wciąż rosnącym. Bywaj zdrów, kuzynie. BENVOLIO Jeśli odejdziesz, wyrządzisz jedynie Krzywdę przyjaźni. Pozwól, pójdę z tobą. ROMEO Lecz mnie tu nie ma, nie jestem osobą Tą, którą znałeś. To nie ja. Prawdziwa Postać Romea gdzie indziej przebywa. BENVOLIO Bądź sobie smutny, lecz mów: w kim się kochasz? ROMEO Mam odpowiedzieć jękiem? BENVOLIO Nie, broń Boże; Powiedz po prostu — serio, lecz bez jęków. ROMEO To tak, jak gdybyś rozkazał choremu Pisać „po prostu" testament. Ach, czemu Zatruwasz resztkę mych dni na tym świecie? No cóż, „po prostu": kocham się w kobiecie. BENVOLIO Tego mniej więcej mogłem się domyślać. ROMEO Bardzoś domyślny. Dodam, że jest piękna. BENVOLIO To także jakoś mnie nie zaskakuje. ROMEO Zaskoczy cię więc, że mój ubóstwiany Skarb ma naturę nie Wenus, lecz Diany: Strzała Amora bezsilnie uderza W jej pierś cnotliwą, twardszą od pancerza. Czy oblężona przez moje zaklęcia, Czy szturmowana płomiennym spojrzeniem, Czy wreszcie złotem kuszona wszechwładnym — Wciąż stawia opór. O tak, jest bogata We wdzięki; ale zejdzie z tego świata Biedna, bo podczas gdy wdzięków mi skąpi, Ich czar nietrwały z nią do grobu zstąpi. BENVOLIO Więc ślubowała, że zachowa cnotę? ROMEO Tak, chce oszczędzić swoje skarby złote, Lecz je w ten sposób właśnie marnotrawi: Wdzięków potomnym przecież nie zostawi. Dziwne: tak podłe zadając katusze, Liczy, że wpuszczą do nieba jej duszę! Przysięgła w życiu nie oddać mi serca, A mnie to „w życiu" za życia uśmierca. BENVOLIO Posłuchaj rady: przestań o niej myśleć. ROMEO Mam przestać o niej myśleć! W jaki sposób? BENVOLIO Daj oczom więcej swobody: niech czasem Spoczną na innych wdziękach. ROMEO To najlepsza Metoda, aby wciąż o niej pamiętać. Damy na twarzach noszą czarne maski, Aby przez kontrast przywodzić nam na myśl Blaski ukrytej pod nimi urody. Ktoś, kto postradał wzrok, w wiecznych ciemnościach Widzi tym jaśniej, jaki skarb utracił. Pokaż mi panią najpiękniejszą z pięknych: Dla mnie jej piękność będzie memorandum, W którym wyczytam, że jest przecież pani Jeszcze piękniejsza. Bywaj zdrów, Benvolio, Niezbyt praktyczną radzisz mi metodę. BENVOLIO Jej praktyczności w praktyce dowiodę... Wychodzą.

William Shakespeare, Romeo i Julia, przeł. Stanisław Barańczak, „W drodze”, Poznań 1990.

Plik zabezpieczony

Typ: application/pdf

Rozmiar: 70.72 MB

William Shakespeare, Akt pierwszy, scena pierwsza, [w:] tenże, Romeo i Julia, przeł. Stanisław Barańczak, „W drodze”, Poznań 1990, s. 11-24.

TEI XML

Typ: text/html

Rozmiar: 0.03 MB

Autor

Shakespeare, William (1564-1616)

Tytuł ujednolicony pol.

Romeo i Julia

Tytuł ujednolicony oryg.

Romeo and Juliet

Tytuł kolekcji

Romeo i Julia

Tytuł przekładu

Romeo i Julia

Rok wydania

1990

Rok powstania

1980-1990

Miejsce wydania

Poznań

Miejsce powstania

Cambridge, MA

Wydawca

"W Drodze"

Źródło skanu

Zbiory prywatne

Lokalizacja oryginału

Open Source Shakespeare (OSS)

Romeo i Julia

Tytuł ujednolicony pol.

Romeo i Julia

Tytuł ujednolicony oryg.

Romeo and Juliet

Źródło skanu

Zbiory prywatne

Tłumacz

Barańczak, Stanisław (1946-2014)

Stanisław Barańczak (1946–2014) był poetą, tłumaczem i krytykiem literackim. Przełożył w latach 1990–2001 dwadzieścia pięć dramatów Shakespeare’a, jak również znaczną...