William Shakespeare, Akt I. Scena 1, [w:] tenże, Kupiec wenecki, przeł. Piotr Kamiński, wstęp i komentarz Anna Cetera-Włodarczyk, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2021, s. 64-72.
AKT I
SCENA I
Wenecja. Dom Antonia.
Wchodzą Antonio, Salarino i Salanio.
ANTONIO
Czemu wciąż jestem przygnębiony? Nie wiem.
I mnie to zbrzydło, i wam też, jak słyszę,
Lecz skąd to przygnębienie? Skąd się wzięło,
Skąd je przywlokłem i co się w nim kryje,
Pojąć nie mogę.
A tak doszczętnie mnie otumaniło,
Że ledwo siebie samego poznaję.
SALARINO
Twymi myślami wiatr szasta po morzach,
Gdzie twoja flota, wydymając żagle,
Sunie jak poczet dumnych patrycjuszy
Lub jaka morska parada na Lido,
Gromiąc spojrzeniem kupiecką hołotę,
Która z atencją dyga, kiedy przed nią
Twe statki fruną na utkanych skrzydłach.
SALANIO
Gdybym to ja grał o tak wielką stawkę,
Moje uczucia gnałyby po świecie
W ślad za nadzieją. Zrywałbym źdźbła trawy
I na wiatr rzucał, by sprawdzić, skąd wieje.
Szukał po mapach zatok i przystani,
Gnębiąc się myślą o wszystkich nieszczęściach
Zdolnych obrócić wniwecz moje plany.
SALARINO
Dmuchając w talerz, by zupę ostudzić,
Drżałbym na myśl, ile by szkód narobił
Na oceanie podmuch zbyt potężny.
Nie mógłbym patrzeć na piasek w klepsydrze,
Nie widząc, jak mój zasobny „Andrea"
Grzęźnie powoli w piasku na mieliźnie,
Maszty schylając niżej burty, jakby
Swój grób całował. W kościele bym widział
Nie wzniosłe mury kamiennej świątyni,
Lecz groźne skały, które musną tylko,
A statek tonie już, przedziurawiony!
Moje imbiry rwący wir porywa,
W mój jedwab stroją się ryczące fale,
I coś, co warte było coś przed chwilą,
Nagle jest warte — nic? Czy myśląc o tym,
Mógłbym nie myśleć zarazem, że gdyby
Doszło do tego, byłbym przygnębiony?
Niech nikt nie przeczy, bo wiem, że Antonio
Gnębi się myślą o swoich towarach.
ANTONIO
Wierz mi — nie. Dzięki niech będą fortunie,
Że nie złożyłem wszystkich moich skarbów
W jednej ładowni, a od rozrachunków
Jednego roku mój los nie zależy.
Nie z tego zatem moje przygnębienie.
SALANIO
Zakochałeś się więc.
ANTONIO
E, bzdury pleciesz.
SALANIO
Więc to nie miłość? Wniosek: jesteś smutny,
Boś niewesoły. Mógłbyś równie dobrze
Skakać z radości i mówić, żeś wesół,
Bo się nie smucisz. Łeb Janusa świadkiem:
Natura lepi dziwne stwory: jeden
Na wszystko patrzy z przymrużeniem oka
I wciąż się śmieje, jak głupi do sera,
Drugi skwaszony zawsze, nos na kwintę,
Nigdy w uśmiechu zębów nie wyszczerzy,
Choćby sam Nestor trzymał się pod boki.
Wchodzą Bassanio, Lorenzo i Gracjano.
Oto Bassanio, twój szlachetny krewniak,
A z nim Lorenzo i Gracjano. Bywaj,
Będziesz miał teraz lepsze towarzystwo.
SALARINO
Zostałbym jeszcze, żeby cię rozbawić,
Ale godniejszym ustępuję pola.
ANTONIO
Wysoko cenię twoje towarzystwo.
Naglą cię pewnie własne interesy,
Chwytasz sposobność więc, by nas opuścić.
SALARINO
Miłego dnia, bywajcie.
BASSANIO
Kiedy — panowie — znów się zabawimy?
Skąpić poczęliście nam swego czasu!
SALARINO
Zawsze do twojej dyspozycji, panie.
Salarino i Salanio wychodzą.
LORENZO
Skoro znalazłeś Antonia, Bassanio,
My zostawimy cię już, lecz pamiętaj,
Gdzie umówiliśmy się na wieczerzę.
BASSANIO
Będę na pewno.
GRACJANO
Źle coś wyglądasz, mój panie Antonio.
Zbyt się pogrążasz w sprawach tego świata:
Kto za nie drogo płaci, ten je traci.
Wierz mi, zmieniłeś się nie do poznania.
ANTONIO
Świat tylko światem dla mnie jest, Gracjano,
Sceną, gdzie każdy musi grać swą rolę,
A ja gram smutną.
GRACJANO
Ja więc zagram błazna.
Zmarszczek się lepiej nabawić ze śmiechu,
Lepiej wątrobę ugotować w winie,
Niż serce ziębić, jęcząc i wzdychając.
W żyłach mi krew goreje, a mam siedzieć
Niczym pradziadek wykuty w marmurze?
Drzemać, gdy dzwonią? Wpędzić się w żółtaczkę
Z wiecznej zgryzoty? Kocham cię, Antonio,
To serce mówi, posłuchaj: są ludzie
O twarzach martwych jak stojąca woda,
Bladych, stężałych jak kożuch na mleku.
Stroi się taki w wymowne milczenie,
Żeby na mędrca wyglądać przed światem,
Krynicę wiedzy, bezdenną i czystą.
A milcząc tak, ogłasza: „Jam wyrocznia!
Kiedy ja mówię, kundel nie zaszczeka!".
O, mój Antonio! Iluż ja znam takich,
Którzy za mędrców uchodzą dlatego,
Że milczą4. Gdyby się który odezwał,
To ich słuchacze poszliby do piekła,
Bo Pismo wzbrania durniem zwać bliźniego5.
Porozmawiamy jeszcze o tym, ale
Przestań być mędrcem dla płotek-idiotek,
Które się łowi na miny ponure.
Chodź już, Lorenzo — ty bądź zdrów tymczasem,
A po obiedzie dokończę kazania.
LORENZO
Cóż, porzucamy cię więc do obiadu.
Jednym z tych niemych mędrców ja być muszę,
Bo mi Gracjano nie da pisnąć słowa.
GRACJANO
Siebie samego nie poznasz po głosie,
Gdy się pokręcisz przy mnie ze dwa lata.
ANTONIO
Ty nawet ze mnie zrobiłbyś gadułę.
GRACJANO
Daj Boże! Ozór tylko, gdy wędzony,
Milczeć powinien — i w gębie u żony.
Wychodzą Gracjano i Lorenzo.
ANTONIO
Jaki sens ma to wszystko?
BASSANIO
W trajkotaniu od rzeczy nikt w Wenecji nie do-
równa Gracjanowi. Jeśli powie coś z sensem, to
jest to jak ziarnko pszenicy ukryte w plewach.
Cały dzień będziesz szukał, a jak już znajdziesz,
to się okaże, że szukać nie było warto.
ANTONIO
Mów teraz, co to za dama, do której
Przysiągłeś ruszyć w sekretnej pielgrzymce?
Przyrzekłeś wszystko mi dzisiaj wyjawić.
BASSANIO
Ty wiesz najlepiej, Antonio, jak bardzo
Nadwerężyłem stan moich finansów,
Wiodąc tryb życia cokolwiek wystawny
I ponad skromne, dostępne mi środki.
Ale nie skarżę się wcale, że muszę
Spuścić dziś nieco z tonu. Myślę tylko,
Jak tu z honorem spłacić wielkie długi,
W które popadłem w moich, że tak powiem,
Rozrzutnych latach. W złocie i w miłości
Tobie, Antonio, zawdzięczam najwięcej,
Dlatego ufny w twoją przyjaźń, chciałbym
Wyznać ci teraz wszystko, co zamierzam,
By się od wszystkich tych długów uwolnić.
ANTONIO
Drogi Bassanio, zdradź mi swoje plany.
Jeśli są wierne wymogom honoru,
Jak twoje życie dotychczas, bądź pewien,
Że wraz z sakiewką i całym majątkiem
Chętnie się oddam na twoje rozkazy.
BASSANIO
W szkole, gdy jedna strzała gdzieś przepadła,
Drugą puszczałem w tym samym kierunku,
Śledząc jej loty, aby pierwszą znaleźć.
Tak oto, obie ryzykując, nieraz
Obie znalazłem. Wspominam dzieciństwo,
Bo powiem prosto i szczerze, jak dziecko:
Mój wielki dług do ciebie przeputałem,
Jak głupi młodzik, lecz jeśli się zgodzisz
Wystrzelić drugą strzałę w tym kierunku,
Gdzie poleciała pierwsza, obiecuję
Śledzić jej lot i albo znaleźć obie,
Albo ci zwrócić drugą, co do pierwszej
Nadal zostając wdzięcznym ci dłużnikiem.
ANTONIO
Czyżbyś mnie nie znał, że czas marnotrawisz,
Tak moją miłość zachodząc z daleka?
Bardziej mnie krzywdzisz, zdradzając w ten sposób,
Że nie do końca ufasz mej przyjaźni,
Niż gdybyś wszystkie me dobra roztrwonił.
Powiedz mi tylko, co chcesz, żebym zrobił,
I co, jak sądzisz, zrobić jestem w stanie,
A nie odmówię niczego. Mów, proszę.
BASSANIO
Mieszka w Belmoncie panna na wydaniu,
Bogata z domu i piękna nad wyraz,
Pełna niezwykłych cnót. Nieraz w jej oczach
Czytałem niemą zachętę. Jej imię —
Porcja. Zaiste, warta jest imienia
Córki Katona, małżonki Brutusa,
Co już świat cały zdążył oszacować,
Bo zewsząd fruną z wiatrem zalotnicy
By upaść jej do stóp. Słoneczne loki
Zdobią jej skronie niczym złote runo,
Z Belmontu czyniąc wybrzeża Kolchidy,
Gdzie się ubiega o nią stu Jazonów.
Gdybym — Antonio — miał dość środków na to,
By się jak równy z równym z każdym zmierzyć!
Serce mi szepce o takiej wygranej,
Że muszę wierzyć w przychylność fortuny.
ANTONIO
Moja fortuna, jak wiesz, jest na morzu,
Nie mam towaru ani dość pieniędzy,
By zebrać całą sumę. Lepiej zatem
Sprawdź, co mój kredyt jeszcze wart w Wenecji,
A ja ostatni grosz wycisnę z niego,
By cię wyprawić godnie do Belmontu
I Porcji. Chodźmy każdy na swój sposób
Szukać pieniędzy, a jak Bóg na niebie,
Twój dług poręczę lub wezmę na siebie.
Wchodzą Antonio, Salarino i Salanio.
William Shakespeare, Kupiec wenecki, przeł. Piotr Kamiński, wstęp i komentarz Anna Cetera-Włodarczyk, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2021.
William Shakespeare, Akt I. Scena 1, [w:] tenże, Kupiec wenecki, przeł. Piotr Kamiński, wstęp i komentarz Anna Cetera-Włodarczyk, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2021, s. 64-72.