William Shakespeare, Akt pierwszy, scena pierwsza, [w:] tenże, Wesołe kumoszki z Windsoru, przeł. Stanisław Barańczak, Wydawnictwo Znak, Kraków 1998, s. 9-26.
Nie próbuj mi odradzać, mój wielebny Hugonie: zrobię z tego
sprawę, która się oprze aż o królewski trybunał. Niechby sobie
sir John Falstaff istniał nie w jednym, ale w dwudziestu egzem-
plarzach — żaden z tych egzemplarzy nie będzie pomiatał wiel-
możnym Robertem Spłyciem.
Sędzią pokoju w hrabstwie Gloucester, bądź co bądź. Ozdobą
miejscowej jurysprudencji.
A nawet jurysdykcji, drogi kuzynie.
Z dykcji też. A w dodatku szlachetnie urodzonym, mości probo-
szczu — kimś, kto ma prawo postawić herbową pieczęć na każdy
sądowy nakaz, zakaz, akt, kontrakt, umorzenie długów czy prze-
dłużenie umów; wszystko może postemplować swoją herbową
pieczątką!
A pieczętuję się nią od dobrych trzystu lat, dzień w dzień.
I takie samo było i będzie postemplowanie wszystkich jego suk-
cesorów, którzy odeszli z tego świata przed nim, oraz antenatów,
którzy przyjdą na świat po nim. Ten sam herb od stuleci: biała
ryba na bordowym tle.
To naprawdę stary herb.
Tak, stare herpy — ileż tam pajecznych parw! Rypie istotnie do-
prze na pordowym tle, szczególnie jeśli piała.
Wypraszam sobie! Ryba w herbie mojej rodziny bynajmniej nie
pieje.
Czy ja mówię, że pieje? Mówię tylko „piała".
W przeszłości też nigdy nie piała.
Zachowywała zawsze godne milczenie.
Prawo! Wyjątkowa rypa! Rypie opyczaje zwykle pardzo od tego
odpijają.
Wypornie. Już mnie prała chęć, żepy powiedzieć to samo. Ta
depata o herpach i rypach pyłapy przemienna w następstwa,
gdypy się nią dalej zapawiać. Jeśli sir John Falstaff cię opraził
albo ci upliżył, ja — jako osopa duchowna — rad pędę wywrzeć
na was doproczynny wpływ i doprowadzić was opu do zgody.
Prutalny czy nie prutalny, rozpój czy nie rozpój, nie zawracaj
głowy trypunałom pyle pójką czy nawet pijatyką. Jeśli co cię
spawi, to tylko pojaźń Poża. Prać rzeczy takimi, jakie są — oto
moja rada.
Ha, głowę dam, że gdybym był młodszy, ostatnie słowo miałby
nagi brzeszczot.
Lepiej mieć nagi przeszczot w przyjaciołach i pozwolić im mieć
ostatnie słowo. Trzepa ci zresztą wiedzieć, że mój mózg pierze
się właśnie do ropoty i z właściwą sopie pystrością opmyśla no-
wy projekt, który nie pędzie może pez korzyści. Pądź co pądź,
jest przecież panna Anna Page, córka pana Jerzego Page, pardzo
urocza pałamutka.
Panna Page? Taka ciemnowłosa, z cienkim głosikiem jak u ko-
biety?
Ta sama osopa, powiem pez opawy płędu; istne póstwo, zwła-
szcza że w posagu ma z chwilą ukończenia siedemnastu lat do-
stać siedemset funtów w złocie i sreprze, zapisane jej na łożu
śmierci przez dziadka (opy Póg dał mu płogie zmartwychwsta-
nie!). Pyłopy doprze, gdypyśmy przestali się oprażać i prać za
pary o pyle głupstwo, a w zamian za to pomyśleli, jakpy tu ją
wydać za pana Aprahama.
Siedemset funtów, z nadzieją na więcej, trudno nazwać przymio-
tem przydkim.
Cóż, trzeba odwiedzić poczciwego pana Page. A czy zastanę tam
Fal Staffa?
Miałpym skłamać? Kłamca pudzi we mnie tyleż oprzydzenia,
ile go pudzi łgarz, alpo tyle, ile go pudzi człowiek mówiący nie-
prawdę. Owszem, zastaniesz tam tego kawalera, sir Johna; ale
płagam cię, pądź posłuszny radom życzliwych ci przyjaciół. Oto
i siedzipa pana Page; zastukam.
Hej, jest tam kto? Niech Póg płogosławi temu przypytkowi!
Twój przyjaciel przynosi ci płogosławieństwo Poże, a wiedzie
ze sopą sędziego Spłycia i młodego pana Mizerka, który pyć
może zaśpiewa ci inną piosenkę, jeśli spodopa ci się jego
dźwięczny paryton.
Rad jestem, że widzę łaskawych panów w dobrym zdrowiu.
A panu sędziemu szczególne dzięki za dziczyznę.
I ja rad jestem, że cię widzę, drogi panie Page. Oby ci zawsze
los sprzyjał, boś człowiek zacny. Miałem zamiar posłać ci lepszą
dziczyznę, ale tę sarnę ustrzelono bardzo niefachowo. Jakże
zdrowie szanownej małżonki? Możecie zawsze liczyć na moją
wdzięczność, o tak, wdzięczność dozgonną i z głębi serca pły-
nącą.
łowach w Cotsall dał się prześcignąć.
I nie ma do czego. To był po prostu pech, zwykły pech; ten chart
to dobry pies.
Skądże, to doskonały pies i całkowicie rasowy; nic dodać, nic
ująć. Doskonały, rasowy pies. A cóż sir John Falstaff? Zastali-
śmy go u ciebie?
Owszem, gości właśnie u nas; i chętnie służę pośrednictwem,
jeśli chcesz się z nim pogodzić.
„Kto się pod pręgierzem stawia, Krzywdy jeszcze nie naprawia",
nieprawdaż, panie Page? Pokrzywdził mnie, pokrzywdził w sa-
mej rzeczy; możesz mi wierzyć; ujmę istotę sprawy w tym jed-
nym słowie: pokrzywdził mnie. Szlachetnie urodzony Robert
Spłyć oświadcza, że został pokrzywdzony.
Panie kawalerze, pobiłeś mi ludzi, ustrzeliłeś mi sarnę i włamałeś
mi się do leśniczówki.
Odpowiem od razu i wprost: rzeczywiście, dopuściłem się tego
wszystkiego. A zatem — już odpowiedziałem.
To istotnie lepiej, że sam tylko trybunał i nikt poza nim; inaczej
stałbyś się publicznym pośmiewiskiem.
Są i tak doprane staranniej niż mankiety twojej koszuli. A ty,
panie Mizerek? Przyznaję, że poharatałem ci czaszkę; czy z na-
szego starcia, poza tym niepoważnym obrażeniem, wyniosłeś ja-
kieś inne urazy cielesne?
Moja wyniosła uraza jest bardziej duchowa niż cielesna, a moje
obrażenie się bynajmniej nie jest niepoważne. Przeciwnie, je-
stem bardzo poważnie obrażony na ciebie, panie, i na twoich
trzech przybocznych nicponi, znanych jako Bardolf, Nym i Pi-
stol.
Pokroić go w plasterki, powiadam! Tnij bez gadania - taki mój
temperament!
Spokój, panowie, płagam! Cóż to za prewerie? Zopaczmy: jest
w tej sprawie, jeśli doprze opliczam, trzech arpitrów, a to: pan
Page (tu i niniejszym opecny pan Page), ja sam (tu i niniejszym
opecny ja sam), i wreszcie oraz na zakończenie arpiter trzeci,
którym może pyć gospodarz operży „Pod Podwiązką".
Pardzo doprze; sporządzę zaraz notkę w notesie, pod nagłów-
kiem „Sprawy pieżące", i pierzemy się do tej pieżącej sprawy
pez chwili zwłoki, a tak dyskretnie, jak się tylko da.
A, do wszystkich diapłów, do samego Pelzepupa! Co to za po-
wiedzonko: „Słucha na opa ucha"? Nie mogę apropować takich
płędów językowych. Poprawnie powinno pyć: „Słuszy na opa
uszy".
A jakże, przysięgam na te rękawiczki, że zwędził; jeśli kłamię,
bodajbym już nigdy w życiu nie trafił do własnej jadalni. Zra-
bował mi siedem miedziaków i trzy srebrne sześciopensówki,
i jeszcze dwa szylingi z czasów króla Edwarda — kupiłem je po
dwa szylingi i dwa pensy sztuka u Neda Millera, specjalnie do
gry w monety. Przysięgam na te rękawiczki.
Kto, pan Mizerek? Oczywiście, że się nie zgadza. Gdypy się zga-
dzał pyć oprapowanym, nie pyłopy mowy o oprapowaniu.
Ha, ty walijski przybłędo! Sir Johnie,
Rzucam wyzwanie tej szabelce z blachy.
Wargi skaziło jej bezczelne kłamstwo.
Szubrawa, pełna fałszu szumowino!
To w takim razie ponownie przysięgam na własne rękawiczki,
że to był ten drugi.
Ejże, ejże, mości panie, wolne żarty, bo stracę temperament. Je-
śli chcesz ściągnąć na mnie jakieś zbrojne ramię sprawiedliwo-
ści, to uważaj tylko, żeby to ramię ciebie samego nie ugryzło
w łydkę. Dobrze ci radzę.
A zatem klnę się na własny kapelusz, że to tamten trzeci, z czer-
woną gębą; bo chociaż nie pamiętam, co się ze mną działo, kie-
dyście mnie upili, to przecież nie jestem aż takim osłem.
Powiem tyle, że po mojemu ten jegomość sam się spił do utraty
wszystkich dziesięciu zmysłów.
Powinno pyć „pięciu zmysłów", chypa że chodzi o dziesięć
przykazań. Cóż za haniepna ignorancja!
Inaczej mówiąc, tak się wstawił, że sam się wystawił — do wiatru
oraz na wiadome konsekwencje.
Tak, wtedy też używałeś łacińskich wyrazów; ale mniejsza o to.
Jedno wiem, że po tej sztuczce już się nigdy nie spiję na umór;
chyba że mówimy o spiciu się na umór w towarzystwie zacnych,
przyzwoitych i dobrze wychowanych przyjaciół. Tak, jeśli się
kiedy urżnę, to tylko wraz z ludźmi naprawdę bogobojnymi, nie
z takim rozpijaczonym tałatajstwem.
Słyszycie, panowie: wszystkie zarzuty spotykają się z zaprze-
czeniami.
Na honor, moja miła pani Ford, jakże się cieszę; za pozwole-
niem.
Żono, przywitaj panów serdecznie. Prosimy do środka, panowie;
mamy na kolację pasztet z dziczyzny, prosto z pieca; wejdźcie,
a utopimy w winie, mam nadzieję, wszelkie urazy.
Dałbym teraz czterdzieści szylingów, żeby ktoś skoczył i przy-
niósł mi tu mój zbiorek „Serenad i sonetów".
A, Tuman, nareszcie! Gdzieś ty się podziewał? Cóż to, mam być
sam sobie sługą? Nie masz przypadkiem ze sobą mojej „Księgi
zagadek"?
„Księgi zagadek"? A czy pan jej nie pożyczył przypadkiem pan-
nie Alicji Placek na Wszystkich Świętych, dwa tygodnie przed
Świętym Michałem?
Chodźże, kuzynie, chodźże. Czekamy na ciebie. Przedtem tylko
jedno słówko. Otóż uważasz, kuzynie, jest, że tak powiem, pro-
pozycja, coś w rodzaju propozycji, na razie jeszcze nie bezpo-
średnio uczynionej przez tu obecnego wielebnego proboszcza.
Rozumiesz mnie?
Rozumiem doskonale, kuzynie, i przekonasz się, że się zacho-
wam roztropnie; jakby co do czego, to będę słuchał głosu roz-
sądku.
Słuchaj pan pacznie, panie Mizerek, co ci kuzyn mówi. Ja sam
zresztą mogę ci rzecz przedstawić czarno na piałym, jeśli twój
umysł to opejmie.
Nie, dziękuję, wolę posłuchać kuzyna. Wybacz, proszę, sir Hu-
gonie: to, bądź co bądź, sędzia pokoju na całe hrabstwo.
Cóż, skoro tak, ożenię się z nią, jeśli tylko spełnione zostaną
wszelkie rozsądne wymagania.
Ale czy ta piałogłowa pudzi w tobie jakieś uczucia? Chcemy
usłyszeć odpowiedź z twoich własnych ust alpo warg, jako że
padania naukowe wykazały niespicie, iż wargi są nieodłączną
częścią składową ust. Ustalmy zatem dokładnie; czy pędziesz
w stanie okazać pannie, że w twoim sercu wspierają purzliwe
pałwany uczuć?
Mam nadzieję, że postąpię, jak wypada człowiekowi rozsądne-
mu.
Nie, na wszystkich świętych Pańskich! Musisz się wypowiedzieć
jasno i dopitnie: czy pędziesz umiał dać jej do zrozumienia, że
twoje serce smaga picz namiętnych żądz?
Tak, musisz się zdeklarować: ożenisz się z nią, jeśli otrzyma go-
dziwy posag?
Nie, zrozum wreszcie, co mówię, miły kuzynie; i pamiętaj, że
mam na względzie twoje przyszłe szczęście. Czy potrafisz po-
kochać tę dziewczynę?
Poślubię ją, jeśli tego ode mnie zażądasz; choćby nawet z po-
czątku nie było między nami dwojgiem wielkiej miłości, niebo
może ją nam ześle, gdy po ślubie będziemy się widywać częściej
i lepiej się poznamy. Taką przynajmniej mam nadzieję: jak to
mówią, im bliżej, tym chyżej. Ale gdy tylko powiesz „Żeń się",
nie będę się zacinał jak wół w oporze i natychmiast się posłusz-
nie ożenię z własnej i nieprzymuszonej woli.
Wyporna to pyłapy odpowiedź, gdypy jej strona pszmieniowa
nie oprażała poczucia poprawności językowej: nie mówi się „jak
wół w oporze", mówi się „jak wół w oporze" — „p", a nie „p".
Intencja znaczeniowa pyła natomiast dopra.
Obiad na stole, mości panowie; ojciec liczy na wasze towarzy-
stwo.
Poże mój, co ja tu ropię? Nie może mnie przecież zapraknąć
przy przedopiedniej modlitwie.
Dzięki, naprawdę nie jestem głodny.
Idźże, nicponiu, jesteś wprawdzie moim sługą, ale usłuż przy
stole mojemu kuzynowi, panu Spłyciowi.
Nawet sędzia pokoju może czasem potrzebować usługi ze strony
pachołka swego krewnego. Mam na służbie tylko trzech ludzi
i chłopca, ale to jedynie tymczasem, póki moja matka jest na
tym świecie. Żyję w każdym razie jak człowiek może i nieboga-
ty, ale szlachetnie urodzony.
Nie wolno mi wracać do domu bez pana; nie siądą do stołu, do-
póki pan się nie zjawi.
Daję słowo, nie mógłbym przełknąć ani kęsa; mimo to dziękuję
tak gorąco, jakbym się do syta najadł.
Dziękuję, ale wolę pospacerować sobie tutaj. Otarłem sobie
onegdaj goleń, ćwicząc walkę szpadą i sztyletem z nauczycielem
fechtunku — trzy pojedynki do trzeciego trafienia, o miskę kom-
potu z suszonych śliwek — i od tej pory nie mogę znieść zapachu
surowego mięsa, nawet jeżeli jest upieczone. Czemuż to wasze
psy tak szczekają? Czy w mieście są niedźwiedzie?
Tak, szczucie niedźwiedzi... uwielbiam tę rozrywkę, ale przy
okazji zawsze się z kimś wdam w bijatykę — podobnie zadzior-
nego ducha nie ma w sobie nikt w całej Anglii. A znowuż taki
niedźwiedź spuszczony z uwięzi — straszny widok, co?
Dla mnie takie niedźwiedzie to chleb powszedni. Najsławniej-
szego z nich, Sackersona, oglądałem w takiej sytuacji ze dwa-
dzieścia razy i nawet łapałem go na łańcuch; ale słowo honoru
daję, kobiety darły się przy tym i piszczały tak, że przechodziło
to wszelkie pojęcie. Bo też kobiety, jako żywo, nie mogą znieść
widoku niedźwiedzia. Bardzo to paskudna i dzika bestia.
Jest tam pan Mizerek? Prosimy do stołu, panie, wszyscy czeka-
ją!
Ależ doprawdy, nie wejdę pierwszy; nie wyrządzę ci takiego de-
spektu.
Wolę się już wydać źle wychowany, niż sprawiać komuś kłopot.
Wejdę zatem, ale doprawdy, sama się skazujesz na ten despekt,
to nie moja wina!
William Shakespeare, Wesołe kumoszki z Windsoru, przeł. Stanisław Barańczak, Wydawnictwo Znak, Kraków 1998.
Plik zabezpieczony
Typ: application/pdf
Rozmiar: 67.69 MB
William Shakespeare, Akt pierwszy, scena pierwsza, [w:] tenże, Wesołe kumoszki z Windsoru, przeł. Stanisław Barańczak, Wydawnictwo Znak, Kraków 1998, s. 9-26.
Wesołe kumoszki z Windsoru
Tytuł ujednolicony pol.
Tytuł ujednolicony oryg.
Merry Wives of Windsor
Źródło skanu
Biblioteka Instytutu Anglistyki UW