William Shakespeare, Akt pierwszy, scena pierwsza, [w:] tenże, Sen nocy letniej, Kupiec wenecki, przeł. Stanisław Barańczak, „W drodze”, Poznań 1992, s. 145-152.

<title type="main">Kupiec wenecki Kupiec wenecki William Shakespeare Autor przekładu Barańczak, Stanisław (1946-2014) "W Drodze" Poznań
AKT I
Scena pierwsza Ulica w Wenecji. Wchodza Antonio, Salerio i Solanio ANTONIO Naprawdę nie wiem, skąd to przygnębienie. Mam go już dosyć; słyszę, że wy także; Lecz skąd ten nastrój się wziął, jak się stałem Jego ofiarą i na czym polega — Nie mam pojęcia. Jestem w każdym razie W stanie takiego otępienia myśli, Że wprost samego siebie nie poznaję. SALERIO Bo myśl ci mąci kołysanie morza, Gdzie twoje statki, strojne w przepych żagli — Jak uczestnicy parady na wodzie Albo bogaci patrycjusze fal — Patrzą ze wzgardą na pospólstwo łódek Chylących maszty w pokłonie, gdy flota Prześmiga obok na płóciennych skrzydłach. SOLANIO Gdybym powierzył swoje mienie falom, Również bym całym sercem towarzyszył Swoim nadziejom na szerokim morzu. Co chwila rwałbym garść trawy, by sprawdzić Kierunek wiatru, szukałbym na mapach Portów i zatok, a niebezpieczeństwa Zagrażające moim przedsięwzięciom Wprawiałyby mnie w ciągłe przygnębienie. SALERIO Dmuchnięciem studząc parujący rosół, Trząsłbym się zaraz ze strachu na myśl O huraganach rwących żagle w strzępy. Nie mógłbym spojrzeć na piasek w klepsydrze, Żeby nie wspomnieć mielizn i nie widzieć, Jak mój kosztowny statek, grzęznąc w piachu, Kłoni się niżej swych żeber i czubkiem Masztu całuje własny grób. W niedzielę Dość by mi było wejść w kamienne mury Kościoła, aby ujrzeć groźne skały, Którym wystarczy musnąć kruchą burtę Statku, by rozsiać po morzu ładunek Korzeni, fale ustroić w mój jedwab... Słowem, tak wiele znacząc w jednej chwili, Mógłbym w następnej stać się niczym. Jak tu Pomyśleć o tym i nie mieć złych przeczuć? Ale cóż ja w tym wszystkim! To Antonio Gnębi się myślą o swoich towarach. ANTONIO Zapewniam was, że nie. Moje aktywa Nie są na szczęście złożone w całości Pod jeden pokład ani w jedno miejsce; Na mój majątek tylko w nikłym stopniu Ma wpływ doraźna passa. Tu nie chodzi O interesy. SOLANIO Więc o cóż? O miłość? ANTONIO E, nie pleć głupstw! SOLANIO Nie jesteś zakochany? Powiedzmy więc, że twoje przygnębienie Jest prostym skutkiem braku wesołości; Podobnie mógłbyś swój śmiech i podskoki Nazwać wynikiem braku przygnębienia. Janus mi świadkiem, ten bóg o dwu twarzach: Natura kleci dziwne stwory — jeden Oczy wciążwciąż mruży i ze śmiechu rzęzi, Jakby papuga przedrzeźniała kobzę, A inny minę ma kwaśną jak ocet I nie wyszczerzy zębów, choćby Nestor Przysięgał mu, że żart jest godzien śmiechu. Wchodzą Bassanio, Lorenzo i Gratiano. Idzie Bassanio, twój szanowny krewniak, A z nim Gratiano i Lorenzo. Czas już Na nas — masz zresztą lepsze towarzystwo. SALERIO Chciałem cię jakoś rozweselić, ale Twoi godniejsi przyjaciele byli Pierwsi w kolejce. ANTONIO Twoją przyjaźń cenię Tak samo. Macie pewnie swoje sprawy I korzystacie z okazji, by odejść. SALERIO Witam, panowie, i zarazem żegnam. BASSANIO Kiedy się znowu razem zabawimy? Ostatnio wciąż nas obaj unikacie. SALERIO Bynajmniej; trzeba zejść się w wolnej chwili. Salerio i Solanio wychodzą. LORENZO do Bassania Skoro znalazłeś Antonia, my dwaj Już się żegnamy; ale nie zapomnij, Że wybieramy się wspólnie na obiad. BASSANIO Będę pamiętał. GRATIANOdo Antonia Źle wyglądasz. Bierzesz Nazbyt poważnie sprawy tego świata: Kto płaci za nie troską — bankrutuje. Wierz mi, naprawdę dziwnie się zmieniłeś. ANTONIO Świat biorę za to, czym świat jest, Gratiano — Sceną, na której każdy gra swą rolę. Ja gram tragiczną. GRATIANO To ja zagram błazna! Choćbym od śmiechu dostał starczych zmarszczek, Wolę śmiech; wolę grzać wątrobę winem, Niż mrozić serce zimnym wiatrem westchnień. I cóż ma począć człowiek z wrzątkiem w żyłach: Siedzieć jak jakiś antyk z alabastru? Spać, kiedy wciąż go coś podrywa? zrzędzić, Aż się nabawi żółtaczki ze złości? Mówię ci, bracie (a mówię z przyjaźni): Są ludzie, których prawdziwą twarz skrywa Wyraz sztucznego spokoju — coś jakby Kożuch na mleku lub rzęsa na stawie; Miny przybrane celowo, by sprawiać Wrażenie głębi, mądrości, powagi, Oświadczać: „Oto ja, pan Autorytet, Niech pies nie warknie, gdy otwieram usta!" O, mój Antonio, znam niemało ludzi, Którzy uchodzą za mądrych dlatego, Że nic nie mówią; a można być pewnym, Że gdyby rzekli choć słowo, ich słuchacz Musiałby albo zatkać uszy albo Zgrzeszyć, bliźniego nazywając durniem. Powiem ci o tym więcej innym razem. Nie próbuj jednak na swą melancholię, Jak na przynętę, złowić reputacji Małomównego mędrca — bo opinia Ogółu to i tak dość głupi szczupak. Chodźmy, Lorenzo. Tymczasem was żegnam: Moje kazanie skońclę po obiedzie. LORENZO Do zobaczenia. Sam pewnie należę Do tych milczących mądrali: Gratiano Nikomu nigdy nie da dojść do słowa. GRATIANO Wytrzymaj ze mną jeszcze ze dwa latka, A gwarantuję, że zapomnisz brzmienia Swej własnej mowy. ANTONIO Nie, słuchając ciebie Można się raczej zarazić gadulstwem. GRATIANO Brawo! Milczenie jest godne uznania Tylko w wędzonym wołowym ozorze I w pannie, która wyjść za mąż nie może. Lorenzo i Gratiano wychodzą. ANTONIO I o cóż właściwie mu chodziło? BASSANIO Gratiano nie ma sobie równych w Wenecji, jeżeli idzie o ilość pustosłowia produkowanego na minutę. Jego rozsąd- ne myśli są jak dwa ziarnka pszenicy zagrzebane w dwóch korcach plew; szuka się ich cały dzień, a gdy się wreszcie znajdzie, okazuje się, że szukać nie było warto. ANTONIO Dobrze, lecz teraz zdradź, co to za pani, Do której ponoć ślubujesz sekretną Pielgrzymkę? Miałeś dziś wszystko wyjawić. BASSANIO Wiesz, mój kochany, w jak poważnym stopniu Nadwerężyłem dziedziczny majątek, Żyjąc na stopie trochę za wysokiej, Niż pozwalały moje skromne środki. Trzeba mi dzisiaj mocno spuścić z tonu, Ale to głupstwo; troszczę się jedynie O to, jak spłacić te ogromne długi, W które mnie wpędził rozrzutny tryb życia. Tobie, Antonio, winienem najwięcej W sensie pieniędzy i w sensie przyjaźni, I właśnie twoja przyjaźń jest rękojmią, Że mogę śmiało zwierzyć ci się z planu Wyswobodzenia się spod jarzma długów. ANTONIO Ależ mów zaraz, słucham cię, Bassanio; A jeśli plan jest tak samo uczciwy Jak twoje wszystkie postępki, bądź pewien, Że możesz liczyć w potrzebie na moją Sakiewkę, pomoc, ostatnią koszulę. BASSANIO Dzieckiem, strzelając z łuku, gdy mi strzała Zginęła w trawie, słałem za nią drugą, Tejże długości i w tymże kierunku, Lecz pilniej śledząc jej lot. Narażając Obie na stratę, znajdowałem obie. Przytaczam przykład z dzieciństwa, bo wszystko, Co powiem, wyznam z dziecięcą szczerością. Jestem ci wiele winien — i, jak młodzik Uczący się na własnych błędach, stwierdzam, Że com pożyczył, dawno już przepadło. Lecz jeśli zechcesz w ślad za pierwszą strzałą Wypuścić drugą — ja nie spuszczę oka Z jej lotu, po czym albo znajdę obie, Albo przynajmniej zwrócę drugą z nich I nadal będę ci winien poprzednią. ANTONIO Bassanio, znasz mnie; nie trać czasu na te Okrężne dojścia do mojego serca. Szczerze ci powiem, że bardziej mnie krzywdzisz, Powątpiewając o moim oddaniu, Niż gdybyś strwonił cały mój majątek. Powiedz po prostu, w czym ci mogę pomóc, A jestem gotów to uczynić. Słucham. BASSANIO W Belmoncie mieszka pewna młoda dama, Z bogatym wianem i piękna nad wyraz, A przy tym pełna niezwykłych talentów. Jej oczy słały mi już nieraz nieme, Ale przychylne orędzia. Na imię Ma Porcja — i nie ustępuje niczym Córce Katona, Brutusowej Porcji. Urok jej zresztą słynie w całym świecie, Bo cztery wiatry z wszystkich krańców ziemi Do stóp jej niosą możnych zalotników, Nowych Jazonów, którzy do Belmontu Wędrują tłumnie niby do Kolchidy, Znęceni złotym runem jasnych loków. Gdybym miał tylko dostateczne środki, By stanąć z którymś do współzawodnictwa! Przeczucie szepcze mi z dziwną pewnością, Że odmieniłoby to moje losy. ANTONIO Wiesz, że majątek mój płynie przez morze; Nie mam pieniędzy i brak mi towaru, By w krótkim czasie zdobyć gdzieś gotówkę. Idź więc, popróbuj, co jest wart w Wenecji Mój kredyt. Gotów jestem go rozciągnąć, Jak na torturach, do ostateczności, Byle cię wysłać przed oblicze Porcji. Ruszajmy zatem, każdy swoją drogą, Poszukać kogoś, kto w swej życzliwości Rad będzie, że mi pożyczki udziela — I z przyjaciela zróbmy wierzyciela. Wychodzą.

William Shakespeare, Kupiec wenecki, [w:] tenże, Sen nocy letniej, Kupiec wenecki, przeł. Stanisław Barańczak, „W drodze”, Poznań 1992, s. 139-277.

Plik zabezpieczony

Typ: application/pdf

Rozmiar: 58.49 MB

William Shakespeare, Akt pierwszy, scena pierwsza, [w:] tenże, Sen nocy letniej, Kupiec wenecki, przeł. Stanisław Barańczak, „W drodze”, Poznań 1992, s. 145-152.

TEI XML

Typ: text/html

Rozmiar: 0.02 MB

Autor

Shakespeare, William (1564-1616)

Tytuł ujednolicony pol.

Kupiec wenecki

Tytuł ujednolicony oryg.

Merchant of Venice

Tytuł kolekcji

Kupiec wenecki

Tytuł przekładu

Kupiec wenecki

Rok wydania

1992

Rok powstania

1990-2000

Miejsce wydania

Poznań

Miejsce powstania

Cambridge, MA

Wydawca

"W Drodze"

Źródło skanu

Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego

Lokalizacja oryginału

Open Source Shakespeare (OSS)

Kupiec wenecki

Tytuł ujednolicony pol.

Kupiec wenecki

Tytuł ujednolicony oryg.

Merchant of Venice

Źródło skanu

Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego

Tłumacz

Barańczak, Stanisław (1946-2014)

Stanisław Barańczak (1946–2014) był poetą, tłumaczem i krytykiem literackim. Przełożył w latach 1990–2001 dwadzieścia pięć dramatów Shakespeare’a, jak również znaczną...